Powietrze przepełniał rozchodzący się
powolnie i wtłaczający w nozdrza mężczyzny zapach topionego żeliwa.
Kolejne
nasadki zaczęły powoli opadać oznajmiając, że pojazd zbliża się już do celu
podróży. Gdy wyznaczona trasa została wykonana parowy silnik zaskrzypiał cicho,
po czym stęknął i wyłączył się.
Hotel Newtown wydawał się
nieskończenie wielki. Rozpostarte na błoniach miasta ściany budynku ciągnęły
się daleko poza pole widzenia mężczyzny. Złota farba odeszła już dawno od
szyldu ustępując miejsca rdzy. Starte litery połyskiwały groźnie metalowymi krawędziami.
Ściany popękały w niektórych miejscach ukazując metalowe konstrukcje i
poruszające się z wolna, umieszczone w ścianie tłoki.
Mężczyzna poprawił melonik,
wyciągnął z klapy marynarki srebrny zegarek i upewniwszy się, że nie przybył
przed czasem ruszył w stronę ogromnych, miedzianych drzwi.
***
-
Witamy pana w hotelu Newtown, w czym mogę służyć?
-
Wydaje mi się, że powinienem być umówiony, gdzieś tutaj, czy mogłaby pani
sprawdzić?
-
Ależ oczywiście. Pańskie nazwisko? – recepcjonistka zaczęła wertować teczki
zupełnie nie spodziewając się otrzymania odpowiedzi. Po chwili wyciągnęła jedną
z nich i rozłożyła na stole. Pośliniła palec, po czym ruchem tak szybkim, że
mężczyzna nie był w stanie dostrzec ani strzępka słów, zaczęła przeglądać
umieszczone w niej papiery. Po całej operacji zamknęła teczkę, otworzyła małą
kratkę umieszczoną pod biurkiem, nacisnęła przycisk wzniecający iskrę i wsunęła
pliczek papierów do dziury. Z środka wychynął ogień. – Rzeczywiście, ktoś pana
u nas umówił. Proszę przejść do tamtego korytarza zaczynającego się za holem,
oznaczonego numerem trzysta trzynaście. Tam pokieruje pana dalej kolejna Wewnętrzna.
-
Dziękuję, tak zrobię – skłonił się, po czym odsunął od lady i ruszył we
wskazanym kierunku.
***
Korytarz
przemókł czerwienią. Bordowy dywan ciągnął się wzdłuż pomieszczenia, którego
koniec zanikał gdzieś w odległej przestrzeni. Z żyrandoli rozpalonych złotymi
świecami zwisały smutno rubinowe odłamki, pozostawiając na kremowych ścianach
różowo-szkarłatne wykwity. Podłoga wykonana w całości ze szkła przeplatanego co
chwila żyłkami płynnego błękitu chroniła znajdujące się tuż pod nią skały.
Mężczyzna
kroczył przed siebie mijając co chwila kolejne drzwi wytworzone w całości z
metalu. Kierowany kolejnymi wskazówkami Wewnętrznych, jak to mawiały na siebie
tutejsze oprowadzające kobiety, znalazł się w końcu u drzwi wskazanych mu, jako
nowy pokój.
Tam czekała na
niego wykonana z mahoniu skrzynka
ustawiona na stoliku. Dostępu do niej strzegła cicho stukająca maszyneria
oplatająca drewno. Mężczyzna rozpiął górny guzik marynarki, sięgnął do
środkowej kieszeni, po czym wyciągnął kopertę. Otworzył ją delikatnie, by nie
uszkodzić żółtego papieru, po czym wyciągnął z jej wnętrza mały kluczyk.
Wcisnął go delikatnie między zapadki na przodzie skrzynki i przekręcił.
Metalowe elementy zazgrzytały rozbrajając kolejne zabezpieczenia, po czym cała
nasadka odskoczyła i ucichła.
Mężczyzna
zgrabnym ruchem pozbył się pierścienia, a następnie uniósł wieko. We wnętrzu skrzyni,
na rdzawoczerwonej poduszce, spoczywała długa laska, ozdobiona wykonaną z kości
rękojeścią w kształcie głowy wilka. Tuż pod nią ułożony został kolejny list.
Wydobył oba przedmioty,
po czym rozłożył kartkę papieru z pozłacanymi brzegami i wczytał się w zapisany
czarnym atramentem, pięknie wykaligrafowany tekst.
Szanowny gościu!
Przedmiot, który właśnie
dzierżysz w ręku jest zarówno kluczem do twojego pokoju, jak i przepustką do
większości miejsc w tym budynku. Zgubienie go jest równoznaczne z
postanowieniem zakończenia swojego pobytu w hotelu Newtown. Aby otworzyć drzwi
pokoju należy uderzyć trzykrotnie w metalową płytkę znajdującą się w podłodze.
Życzymy
miłego pobytu!
Mężczyzna złożył papier z powrotem, wsunął go w kieszeń marynarki, po czym
podszedł do drzwi i spojrzał w dół. Po jego prawej, tuż obok nogi widniała
niewielka, posrebrzana nasadka, z wygrawerowaną głową wilka.
Uniósł laskę i wedle nakazu zastukał nią
trzykrotnie. Jego uszu doszedł dźwięk uwalniającej się pary, a następnie klekot
kół zębatych. Mechanizm zawarczał i
drzwi stanęły przed nim otworem. Wkroczył do środka.
***
Ściany Sali
pokryte były farbą koloru kości słoniowej. Tą samą barwą przyozdobiono podłogę
i półokrągłe sklepienie. Ogrom ściec uderzających srebrnymi płomieniami
zastępował światło dzienne.
Pokój
wydawał się jedyną martwą częścią hotelu. Gdy mężczyzna zamknął za sobą drzwi,
natychmiast ucichły odgłosy przekładni, kół zębatych, zapadek, chlapaków i
podwięźli.
W
samym centrum pomieszczenia znajdował się okrągły stół. Siedziało przy nim już siedemnaście
osób, spoglądających na siebie niepewnie. Rozglądali się po całym
pomieszczeniu, niektórzy szeptali coś do siebie, inni próbowali zagadnąć do
sąsiadów. Zdawało się jednak, że nikt nie zauważył nowo przybyłego.
Mężczyzna
zajął ostatnie wolne miejsce i wyprostował się. Wydobył z kieszeni zegarek, a
następnie schował go. Powtórzył czynność jeszcze kilka razy od, dla zabicia
czasu.
-
P-przepraszam – wyjąkał siedzący po jego lewej stronie chłopak. – Czy wie pan,
po co się tutaj znaleźliśmy?
-
Oczywiście, że nie wiem, młody człowieku. Jedyne, czego jestem pewien jest to,
że hotel Newtown jest bardziej szokujący, niż go opisywano.
-
Co pan ma na myśli mówiąc „opisywano”? – spytał zaskoczony.
-
To ty nic nie wiesz? Ludzie powiadają, że hotel Newtown to bardzo, ale to
bardzo dziwne miejsce. Mawiają, że „możesz zniszczyć Newtown, ale nie możesz o
nim zapomnieć”. Ludzie zwykli pisać o nim „dom tysiąca okien”, jednak prawda
jest taka, że to tyciąc okien znajduje się tylko w twoim polu widzenia, bo tak
naprawdę jest ich tu znacznie więcej, nawet latając trokokopterem nie byłem w
stanie ich policzyć.
Z
sufitu dobiegł dźwięk dzwoneczków, który po chwili ustał. W jego miejsce
rozbrzmiała odgrywana na trąbkach muzyka, a po chwili cisza. Goście spojrzeli
na siebie zaskoczeni, nie wiedząc, co dokładnie mają uczynić.
Drzwi
Sali stanęły otworem po to, by ukazać krępego człowieka ubranego w schludny,
czarny garnitur, oliwkowy melonik i skórzane buty. Z licznych klapek marynarki
wystawały złote, srebrne i platynowe łańcuszki, w większości zakończone
medalikami. Szyję przyozdabiał mu medalion z wyrzeźbioną głową psa. Krocząc w
ich kierunku bawił się zawiniętym kilkukrotnie wąsem.
-
Przepraszam, że musieli państwo na mnie tyle czekać, ale miałem do załatwienia
pewien ważny interes – nowoprzybyły uśmiechnął się do nierozumiejących niczego
zgromadzonych. – Jestem waszym przewodnikiem. Możecie mi mówić Steve. A teraz
czas abyście wy również się przedstawili. No, proszę bardzo, zaczniemy od pani.
Następne
kilka minut stracili na witaniu się i przedstawianiu. Wymieniono wiele uścisków
dłoni i uśmiechów, parę razy dało się usłyszeć chichot. Nikomu nie
przeszkadzało już to, że nie ma pojęcia, w jakiej sytuacji się znalazł.
-
A pan? – Steve zwrócił się w stronę mężczyzny o lasce wilka. – Jak pan się
nazywa?
Mężczyzna
spojrzał w dół i szybko odparł:
-
Proszę zwracać się do mnie Wolf.
-Oczywiście,
panie Wolf – przewodnik skinął głową, a następnie mrugnął porozumiewawczo. -–
Dobrze więc, na czym to stanęło? Ach, tak. Wszyscy państwo jak mniemam
jesteście osobami nad wyraz bogatymi. Wiem o tym, ponieważ znam na pamięć każdą
z cen naszego hotelu i wiem, że byle gość nie byłby w stanie zarezerwować tu
pokoju na chociażby jedną noc. Wiem także, że przyjechali tu państwo
zasłyszawszy o niezwykłych tajemnicach naszego wspaniałego Newtown. Oczywiście
nie podejrzewam, abyście państwo zagłębiali się w historię tego budynku, więc
opowiem ją jedynie po skrócie. Hotel został wybudowany w jednym z Roków
Wszetecznych, przed narodzeniem Chrystusa. Wzniesiono go w ciągu miesiąca na
terenie nazywanym niegdyś przez ludność „Anguafu”,
co miało oznaczać „ziemia nieznana”.
Nikt bowiem nigdy po zniknięciu w jej głębi już nie wracał. Jak państwo zapewne
zauważają już inwestycja hotelu była zatem bardzo ryzykownym posunięciem. A
jednak kroku tego podjęła się panna Elizabeth Short. Wielu inwestorów wyśmiało
jej pomysł i poleciło leczenie na podłożu psychicznym, jednak panna Elizabeth
nie ustępowała. W niedługim czasie zgłosił się do niej ochotnik i zaproponował,
że wybuduje budowlę, jeśli tylko panna Elizabeth zapewni mu wcześniej ekipę
czterdziestu osób i podróż do samego centrum Anguafu i z powrotem. Oczywiście umowa została zawarta. Podróż
zajęła im równo sześć tygodni, jednak gdy wrócili, byli zupełnie innymi
osobami. Budynek stanął w niecały miesiąc, a przez ówczesne zachowanie Panienki
oraz niezwykle szybki czas budowy ludzie zaczęli podejrzewać, że stwórcy
Newtown zawarli pakt z diabłem. Panna Elizabeth natomiast po wybudowaniu hotelu
przepadła, zupełnie, jakby utworzenie tego miejsca było celem jej egzystencji.
Od tamtego czasu hotel funkcjonuje, niemodernizowany zajmuje obszar mogący
równać się spokojnie całemu Londynowi. Ha, w sumie nawet Londyn mógłby się przy
nim schować, no ale cóż… Tak czy inaczej, moi drodzy zapraszam za mną, proszę
się nie rozchodzić, ani niczego nie dotykać. Mam nadzieję, że wszyscy wzięli
swoje klucze. Znakomicie. A teraz na przód, marsz!
Steve
zastukał swoją laską w podłogę. W tym momencie ściana znajdująca się przed nim
zadrgała, a po chwili uniosła się odsłaniając długi korytarz. Przewodnik
przekroczył przepaść, którą pozostawiła po sobie ściana i ruszył przed siebie
nie zważając na to, czy ktokolwiek za nim podąża. Zebrani spojrzeli po sobie i
wzruszyli ramionami.
-
No ale drodzy państwo – Steve nie obejrzał się nawet – przecież to jest
mechanizm podporowy, nie wytrzyma tak długo. Zaraz stracicie państwo szansę.
Gdy
ostatni z gości przekroczył zapaść, ściana swobodnie opadła, wznosząc w
powietrze tuman kurzu.
***
Długi,
wąski korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Pozbawione jakichkolwiek
ozdób ściany odbijały delikatne, amarantowe światło żyrandoli. Odgłosy
maszynerii bezustannie dobywały się z eteru, mącąc odgłosy butów uderzających o
przeszkloną podłogę.
Przewodnik
obrócił się nagle i maszerując dalej tyłem rozejrzał po zebranych.
-
Widzę, że są państwo zaskoczeni tą wyprawą. Mogę jednak zapewnić, że wycieczka
ta nie jest obowiązkowa. Za około – obejrzał się przez ramię – minutę,
dwadzieścia cztery sekundy dotrzemy do rozwidlenia dróg. Nie możemy się jednak
zatrzymać, więc osoby, które pragnęłyby opuścić hotel będą miały ku temu
okazję. Minuta trzy. Korytarz na prawo prowadził będzie prosto do lobby, w
którym stoją już spakowane wasze bagaże. Wystarczy skręcić i iść zgodnie z ruchem
korytarza.
-
A nie zgubimy się? – spytał ktoś ze zgromadzonych.
-
Trzydzieści sześć sekund. Musiałby Pan być nad wyraz uzdolniony.
Rozwidlenie,
o którym wspominał Steve pojawiło się znikąd. W miejscu, które jeszcze chwilę wcześniej
zapełniała lita ściana, stał teraz kręty korytarz, wypełniony błękitnym
blaskiem. Łuna bijąca od opalizujących ścian zachęcała wręcz do zmiany kierunku,
do zagłębienia się w delikatną, niebieską barwę, zupełnie inną od uderzającej
po przeciwnej stronie czerwieni.
Wolf jednak ani przez
chwilę nie rozważał powrotu. Wiedział, że chce w końcu odkryć sekret Newtown.
Obawiał się tego, co może go czekać, jednak czym była obawa ta, wobec
świadomości celu, który był już na wyciągnięcie ręki.
Tylko
trzy osoby odłączyły się od grupy decydując tym samym na rezygnację z dalszej
podróży. Przewodnik odwrócił się i wyraźnie zadowolony wykrzyknął do
pozostałych:
-
Szanowni Państwo, jestem niezmiernie rad, że są państwo tu ze mną. Prosiłbym
teraz o zamocowanie kluczy w uchwytach na ścianie, a następnie przytrzymanie
się ich. Za stłuczenia nie odpowiadam.
W
chwilę później podłoga zaskrzypiała, a dwie ściany opadły, skracając korytarz
do wymiarów niewielkiego pokoiku. Coś zaskrzypiało cicho i mocne szarpnięcie
pociągnęło ich w górę. Wszyscy w ataku paniki rzucili się do uchwytów na klucze,
zamocowanych po prawej. Wpasowali podłużne laski w wyznaczone otwory, a
następnie uchwycili się głowic. W tym momencie pokój zmienił kierunek i ruszył
w prawo, nabierając zaskakującego tempa.
-
Co tu się dzieje? – Zapytał jeden z obecnych.
-
Jak to co? – Steve wydawał się wyraźnie zaskoczony pytaniem. – To Pan nie
wiedział o tym, że to miejsce żyje?
-
CO PAN ROZUMIE PRZEZ „ŻYJE”?! – Krzyk kobiety rozniósł się echem po pokoju, zagłuszając
na chwilę odgłosy poruszających się za ścianą przekładni.
-
Proszę Pani, niech Pani nawet nie żartuje. To jest Newtown. Tu każde, ale to
każde pomieszczenie jest w stu procentach zmechanizowane i żywe. Ale już,
spokojnie, zdaje się, że dojeżdżamy.
-
Dojeżdżamy gdzie? – spytał ktoś niepewny już nawet własnego głosu.
-
Do Komnaty Kryształowej.
***
Pokój
znieruchomiał, a zamocowane w ścianach laski odskoczyły, wyrzucone podmuchem
powietrza wtłoczonego do uchwytów. Przewodnik poprawił kamizelkę, naciągnął
melonik na czoło i odwrócił się w kierunku jednej ze ścian. Odchrząknął.
-
Wszyscy cali? To znakomicie! A teraz szanowni państwo przemieścimy się przez
Komnatę Kryształową. W trakcie podróży proszę nie wychylać rąk i nie dotykać
czarnych kryształów. Są silnie trujące, mogłyby wypalić wam dziurę w dłoniach,
a tego przecież nie chcemy – zaśmiał się donośnie, po czym uderzył laską w
podłogę zmuszając po raz kolejny ścianę do przemieszczenia.
Ich
oczom ukazał się kolejny długi korytarz. Ten jednak był jednak zupełnie inny od
każdego poprzedniego. Karmazynowe ściany przechodziły delikatnie w błękit,
który nagle zamieniał się w czysto krystaliczną powierzchnię.
Gdy
wkroczyli za przewodnikiem między lazurowe minerały poczuli, jak powietrze
utyka im w piersiach. Ściany, podłoga i sufit, niemal przezroczyste, pozwalały
na swobodne oglądanie świata znajdującego się za taflą materii. A było co
oglądać! Hucząca para ulatywała co chwila z nowej to rury, zwalniając kolejny
tłok i pozwalając na cofnięcie się mechanizmu podtrzymującego. Teraz to
widzieli. Cały hotel żył. Przemieszczał się. Oddychał. Rozgrzane, białe obłoki
unosiły się wysoko tylko po to, by zniknąć u zawieszonego gdzieś wysoko nad
ziemią sklepienia konstrukcji, na którym to umieszczona została metalowa krata,
pozwalająca na swobodną wymianę gazów.
Poszczególne
segmenty unosiły się co chwila i przesuwały za sprawą ogromnych uchwytów, do
których zostały przytwierdzone. Miejsce poprzedniego elementu w ułamku sekundy
zastępował następny, równie ogromny fragment.
Wolf spojrzał w
dół i o mało nie zwymiotował. Pod krystaliczną powierzchnią, po której stąpał
nie było nic. Światłość niknęła w eterze, zdławiona przez ciemny dym, stale
ulatujący z niebytu zawieszonej pod nimi materii. Mężczyzna zaczął zastanawiać
się, jak długo spadał by w tę czeluść.
Aby nie utracić
ani odrobiny żółci z organizmu, postanowił przyjrzeć się bliżej ścianom.
Niemalże przezroczystą taflę przecinały drobne, prawie niezauważalne żyłki
płynnego błękitu, zupełnie takie same, jak te tworzące podłogę we wszystkich
korytarzach. Materia zawarta w naczynkach przemieszczała się niespiesznie we
wszystkich kierunkach, nadając kryształom delikatny, lazurowy kolor. Wyglądało
to zupełnie jakby…
- Tak więc! –
Przewodnik odwrócił się do gości. – Oto,
jak prezentuje się wnętrze naszego hotelu. Niesamowite, prawda? Niesamowite.
Widzą państwo, substancja, po której właśnie się poruszamy, to lagua, minerał
występujący tylko tutaj. Jest to niezwykłe tworzywo, o którym mogą dowiedzieć
się tylko nieliczni, wręcz śmiało powiedziałbym – wybrani. Tak, dokładnie,
państwo są właśnie tymi wybranymi. Pragnę jednak zaznaczyć, że występowanie
lagui jest ściśle tajne i nie może zostać wyjawione przez nikogo. Z resztą
zastanówmy się, kto by państwu uwierzył? – roześmiał się radośnie, unosząc przy
tym pokryty złotą sadzą wąs. – W każdym razie, minerał ten jest cenniejszy niż
diament, jego naostrzony fragment może przeciąć każdy materiał. Dodatkowo ma
niezwykłe właściwości, które sprawiają, że nazywamy go także Kamieniem Zapomnienia. Sok, który płynie
bowiem w tych oto naczynkach może spowodować amnezję rozbieżną. Potrafi on
podziurawić umysł człowieka na tyle skutecznie, aby zapomniał zupełnie dla
przykładu swojego imienia, lub miejsca pobytu. Oczywiście jest to skutek
uboczny jego działania, gdyż dąży on jedynie do usunięcia wspomnień dotyczących
samego siebie.
- Czy z tego
wykonane są właśnie podłogi hotelu – pytanie umknęło z ust Wolfa zupełnie wbrew
jego woli. Mężczyzna ugryzł się w język
- Bardzo
spostrzegawcze odkrycie, panie Wolf. Ma pan rację, w każdej części tego miejsca
umieszczone są fragmenty lagui. Panna Elizabeth budując to miejsce zadbała o
to. Z przyczyn, rzecz jasna, nam nie znanych.
O, proszę
bardzo, zbliżamy się już do celu. Czy tylko ja mam dreszcze? Jezus Maryja,
zapomniałem jak tu wysoko! Oh, nieważne, nieważne. Tak czy inaczej: Szanowni
państwo, przed wami Dom Luster.
Sklepienie
korytarza zanikło, pozostawiając ich na przezroczystym moście. Brak obecności
sufitu był jednak niczym wobec tego, co rozpostarło się tuż przed nimi.
Na ogromnej,
unoszącej się w powietrzu wysepce, uczepionej do jednego z końców mostu, stała
ogromna budowla. Jej ściany odbijały obraz delikatnego światła, sączącego się
swobodnie z dachu, a liczne okna błyszczały opalizującym delikatnie, niebieskim
światłem. Wielki budynek otaczał ogród porośnięty soczystą, zieloną trawa,
upstrzoną różnokolorowymi kwiatami. Szumiący niesamowicie głośno wodospad,
ulatując jednym z okien wpadał swobodnie do ogromnego oczka wodnego, a
następnie wylewając się z niego, wypływał za krawędź wyspy, znikając w
niebycie.
Jednak nie to
było najbardziej niezwykłe w całym tym miejscu. Największe wrażenie zrobiła na
nich kakofonia, która zaatakowała ich uszy nagle pojawiając się zupełnie
znikąd. Dźwięk pracującej maszynerii wydawał się niczym w porównaniu z hałasem
dobywającym się z wnętrza domu. Rytmiczne dudnienie zapełniało uszy zebranych,
nie dopuszczając do nich jakiegokolwiek innego dźwięku.
Przewodnik
wskazał im ręką, aby za nim ruszyli, po czym rzucił się pędem w stronę domu, trzymając
rękoma boki głowy. Pozostali nie zastanawiali się długo. Ruszyli jego śladem,
pozostawiając Salę Kryształową daleko
w tyle.
***
Drzwi zamknęły
się ciężko, uwalniając ich uszy od rozsadzających czaszkę dźwięków. Odetchnęli
z ulgą i spojrzeli pytająco na Przewodnika. Pochwycił szybko ich spojrzenie,
wyprostował się i zbladł od zbyt szybkiego ruchu. Szybko jednak otrząsnął się i
odparł.
-To, szanowni
państwo, było epicentrum hotelu. Nic poważnego, wielka, tykająca… - przerwał w
pół zdania. – Nieważne.
Nikt już go nie
słuchał. Wszyscy zebrani spoglądali z zafascynowaniem na pokój, w którym się
znaleźli. Ściany oraz sufit wykonane były z nieskazitelnie czystych luster.
Odbijane po wielekroć obrazy załamywały poczucie orientacji w przestrzeni.
Podłoga
porośnięta była czerwoną, sięgającą kolan trawą, tworzącą, dzięki zwierciadłom,
wrażenie bezkresnej polany. Z roślinności w pojedynczych miejscach wystawały
wykonane z lagui stalagmity i nierówne, głazo-podobne elementy.
Z sufitu
zawieszonego wysoko nad ich głowami wisiał ogromny żyrandol, rzucający na ogrom
pomieszczenia blade światło koloru postarzałej kości.
Zastępujące
ściany lustra dzieliły się na tak wiele równych segmentów, że pomieszczenie
wydawało się idealnie okrągłe. Można było jednak dostrzec, po bliższej
obserwacji, delikatne punkty załamania obrazu.
Wolf kojarzył
skądś tę salę, jednak nieład panujący w jego umyśle, spowodowany wydarzeniami
ostatnich chwil, nie pozwalał mu powiązać myśli w spójną całość. Jego
rozmyślania przerwał głos przewodnika.
-Szanowni
państwo, ależ proszę, czas ruszać dalej. Mamy tutaj tyle do zwiedzenia.
Steve obrócił się na pięcie i pociągając za
sobą sznur ludzi ruszył w kierunku jednej z lustrzanych ścian. Jego sylwetka
przybliżała się do powierzchni zwierciadła coraz bardziej i bardziej, a gdy
wydawało się, że dwie idealnie symetryczne postaci zderzą się o rozdzielającą
ich barierę, przewodnik uderzył kluczem w taflę i wkroczył w płytką
powierzchnię, aby pozbywając się swego bliźniaczego złudzenia postaci ruszyć
dalej korytarzem. Zaszokowani zebrani spoglądali po sobie, po czym niepewnie
jeden po drugim znikali w odmętach lustra, zabijając powolnie każdą z teorii
opartej na świetle odbitym i obrazach nałożonych.
Wolf uchwycił
pewniej długą laskę, przygotowując się do przejścia przez tafle, gdy nagle
poczuł niesamowicie silny atak migreny. Pokój zawirował. Mężczyzna upadł na
kolana i uklęknął w sięgającym mu teraz twarzy buszu traw. Skulił się i ułożył
na ziemi, nie mogąc znieść wypełniającego jego głowę bólu. Płynny strach
wydobył się z jego czaszki, ściekł po kręgosłupie wypełniając całe ciało,
napełnił klatkę piersiową blokując płuca.
Tonął.
Tylko tak
potrafił to wytłumaczyć. To uczucie było tak niewłaściwe.
Tonął.
Lepki ból
wypełniał jego całe ciało, ściskając je w pozycję płodu.
Wysokie trawy
skutecznie ukryły jego ciało. Ostatni ze zwiedzających, upewniwszy się, że nikt
już nie przemieszcza się za nim, wkroczył w taflę lustra i ruszył korytarzem.
Wolf próbował
chwycić płytkimi haustami chociaż odrobinę powietrza. Obraz stracił ostrość,
kolory wyblakły, w pokoju zaczynało gasnąć światło. Spróbował zawołać o pomoc,
jednak zimne usta odmówiły mu posłuszeństwa.
Nie walczył już.
Zamknął oczy nie mogąc znieść przeobrażających się co chwila fragmentów pokoju.
Usłyszał cichy szum, wodospadu, który nie wiedzieć czemu dopiero teraz dotarł
jego uszu. A w chwilę później i on zniknął.
***
Ciemność była wszystkim.
Ciemność byławszystkim.
Ciemnośćbyła wszystkim.
Ciemnośćbyławszystkim.
Ciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkim.
Szmer.
Ktoś przesunął światło.
Słońce?
Światło zostało wyciszone.
Cisza.
Ciszabyławszystkim.
***
Obudził się.
Obudził się i wiedział, że nie ma bólu. Ból odszedł.
Wolf leżał. Nie
była to jednak rozległa polana lustrzanej Sali. Czuł, że jego dłonie zaciskają
się na zimnych, metalowych uchwytach. Stopy zwisały swobodnie z krawędzi
powierzchni, na której dryfowało jego ciało. Pod głową umieszczony miał jakiś
miękki przedmiot.
Otworzył oczy. W
pomieszczeniu panował półmrok. Jedynym źródłem światła było pęknięcie jednego z
luster umieszczonych na suficie, z którego to wydobywał się lekki blask.
Uniósł głowę,
aby zobaczyć, na czym leży. Tuż pod nim znajdował się stół przeznaczony do
przeprowadzania operacji chirurgicznych. Obok prowizorycznego wezgłowia,
wykonanego ze złotej poduszki, leżały skrzętnie ułożone skalpele różnej
wielkości.
Wolf zerwał się
na równe nogi. Rosnąca z każdą sekundą panika sięgała powoli zenitu. Gdzie on
był? Jak się tu znalazł? A co najważniejsze: kto go tu przetransportował?
- Obudziłeś się
– z rogu pokoju doszedł go cichy chichot. Zerknął w tamtym kierunku.
Na oparciu
metalowego krzesła kucał mężczyzna. Balansował w powietrzu utrzymując się
jedynie na tylnych nogach mebla.
Nieznajomy
ubrany był w czarny, ozdobiony wieloma falbankami garnitur utrzymany w stylu
wiktoriańskim. Fałdowany na przodzie frak opadał swobodnie w przestrzeń,
zlewając się z czernią pomieszczenia. Pomiędzy płatami ubrania przesnute
zostały złote łańcuszki, zakończone obustronnie utkwionymi w materiale kolcami.
Dłonie spoczywające na kolanach mężczyzny pokryte były wielobarwnymi wzorami. Z
kieszeni umieszczonej po prawej stronie narzuty wystawał długi łańcuch,
zaczepiony z jednej strony o kraniec materiału, a utrzymujący, jak się
wydawało, zegarek we wnętrzu klapki z drugiej. Włosy mężczyzny skrywał wysoki
cylinder, na którym spoczywała para binokularów, wydająca co chwila odgłos
informujący o cyklu kolejnej zębatki. Czarna bródka wystrzyżona tak, aby
zakrywać jedynie zarys brody, odbijała się na tle bladej skóry nieznajomego. Całą
uwagę przykuwały jednak oczy mężczyzny. Czarne źrenice otoczone były ze wszech
stron białkiem, nie dopuszczając jakichkolwiek kolorów do niszczenia idealnego
kontrastu.
Dwa czarne
punkciki wpatrywały się wyczekująco na reakcję Wolfa, a na ustach gościł
uśmiech szaleńca.
Wolf poczuł, jak
pot zbiera się na jego czole. Wiedział jednak, że nie może okazać strachu. Nie
w obliczu niezrównoważonego mężczyzny, który wywlókł go z Domu Luster i położył
na stole hirurgicznym, przygotowując najwyraźniej do operacji, której finalnie
zaniechał.
Z twarzy nieznajomego
tymczasem zniknął uśmiech, zamieniając ją w kamienną, niemalże idealną powłokę.
Przyglądał się intruzowi nowym, pozbawionym
wyrazu spojrzeniem. Wolf postanowił grać na zwłokę.
- Nazywam się
James Wolf i…
- Nie – przerwał
mu beznamiętnie mężczyzna.
- Słucham?
- To nie jest
twoje imię – powtórzył uściślając. – Nazywasz się James Arthur i pochodzisz z
Bristolu. W Newtown stworzyłeś własne alter-ego, aby pozostać anonimowym wobec
Steve’a – przewodnika, któremu nie ufałeś. Nie dziwię Ci się, sam mu nie ufam.
Ale teraz jesteś w Domu Luster, ze mną. Tutaj nie ma tajemnic.
- Kim pan jest?
– James nie potrafił pojąć, jak ktoś tak szybko pojął jego osobę.
Nieznajomy
podniósł się z przysiadu, pozwalając krzesłu swobodnie opaść. Zszedł z oparcia
po utworzonych przez mebel schodkach i wkroczył w jaśniejszą część pokoju.
Teraz James mógł mu się lepiej przyjrzeć.
Poły fraku nie
zlewały się jedynie z otoczeniem, jak się mu wcześniej wydawało, a zupełnie w
nim rozpływały, przemieniając aksamitny materiał w snący się mozolnie, czarny
dym.
Oczy świeciły
delikatnym, martwym blaskiem, zasklepiającym się wokół obwódek naciągniętych
powiek. Tak, jak wcześniej zauważył – gałka mężczyzny składała się tylko z
dwóch elementów – białka oraz źrenicy, która odbijała się na kredowym tle punktem
o szerokości niewiele większej od rysika ołówka.
Na
nieskazitelnie czystej, pergaminowej skórze rąk widocznych pod podwiniętymi
niemalże do łokci rękawami górnego nakrycia,
widniały liczne tatuaże oraz pojedyncze, odbijające się na tle zdobień
żyły.
Od ust w
kierunku uszu ciągnęły się widoczne jedynie w świetle nacięcia powodujące
złudzenie wiecznego, nonszalanckiego uśmiechu.
Nieznajomy stanął
około siedmiu stóp przed Jamesem, przechylił delikatnie głowę, zdjął cylinder i
skłonił się nieznacznie, utrzymując kontakt wzrokowy. Podniósł się, docisnął
szapoklak do piersi, a poruszając ustami wprawił w ruch płaty naciętej tkanki.
- Możesz nazywać
mnie Zegarmistrzem.
Uśmiechnął się
niczym szaleniec, rozchylając przecięte policzki i ukazując śnieżnobiałe zęby.
- Kto… kto ci to
zrobił? – James spytał przerażony, wskazując na własną twarz.
- Glasgow. Za
dużo mówiłem. W sumie, to fakt, byłem strasznie smutnym człowiekiem. Uśmiech
Glasgow, uśmiech Glasgow, smutny w szczęściu uśmiech Glasgow – zanucił
radośnie, a następnie uśmiechnął się szeroko. - James, ja wiem, ty nie, ale to już się
wydarzyło. Nic nie poradzisz. No cóż. Chodź, szkoda czasu.
Zegarmistrz
obrócił się na pięcie dając znak, że skończył rozmowę, i płynnym krokiem ruszył
w kierunku przeciwległej do stołu chirurgicznego ściany.
Całe
przerażenie, które ogarniało Jamesa odpłynęło nagle bezpowrotnie ustępując
miejsca beztroskiej ciekawości. Odetchnął głęboko, aby pozbyć się resztek paniki,
którą z początku wywołał w nim mężczyzna. Naraz jednak przypomniał sobie treść
listu schowanego teraz za pazuchą.
-
Gdzie mój klucz? Nie wyjdziemy przecież stąd bez niego.
Zegarmistrz
odwrócił się jedynie i z uśmiechem odparł:
-
W Sali. Jesteś w Domu Luster, nie w Newtown. Zasady Kluczników tutaj nie
obowiązują.
Powiedziawszy
to spojrzał w oczy Jamesa. Mężczyzna poczuł, jak cała struktura pokoju znika.
Odczuwał, jak jego ciało unosi się i zaczyna dryfować w przestrzeni, a
fragmenty betonowych ścian pokoju zapadają się w sobie i znikają ustępując
śnieżnobiałym powierzchniom. Widział proces przemiany sali, jednak jedynym
odczuwalnym dla niego pojęciem stał się ład nieważkości, utrzymanej w postaci
człowieka stojącego tuż przed nim. Gdy blada masa…
…uformowała się w całości zamrugałem
oczyma. Oderwałem wzrok od hipnotyzującego spojrzenia Zegarmistrza i spojrzałem
za siebie.
Nie znajdowaliśmy się już w sali operacyjnej. Ściany
z betonowych przemieniły się w kremowobiałe. Ogromna sala rozciągała się w
nieskończoność.
Obróciłem się, aby spojrzeć na to, co znajdywało się
przede mną.
Lalki.
Całą salę wypełniały ogromne lalki ludzkich
rozmiarów. Ustawione w przeróżnych pozycjach wydawały się trwać w
niezrozumiałym dla mnie transie. Wzniesione do ust dłonie podtrzymywały
filiżanki wypełnione szklistym płynem
Podszedłem do najbliższej postaci i zamarłem.
To, co z początku uznałem za ogromną kukłę, okazało
się ciałem. Powłokę wymodelowano odpowiednio. Z kącika ust wypływała błękitna
ciecz. Oczy zastąpione zostały lustrzanymi kulkami, wypolerowanymi dokładnie, a
następnie wtłoczonymi do czaszki.
Mężczyzna stał na rozstawionych nogach ubrany w
smoking. W zaciśniętej dłoni trzymał jeden z kluczy. Drugą rękę okalała gumowa
rękawiczka chirurgiczna.
Zza moich pleców wychynął Zegarmistrz.
Nie byłem przerażony.
Miejsce to nie stanowiło dla mnie wielkiego
zaskoczenia.
W głębi duszy wiedziałem, że utkwiło ono w półśnie.
- To pawilon estetycznej śmierci– powiedziałem
szeptem.
- Oto galeria zdartych marzeń – odparł mój
towarzysz.
Spojrzałem na niego. Stał parę kroków dalej.
Wpatrywał się swoimi martwymi źrenicami w jedną z ludzkich kukieł.
Kobieta leżała na bladej sofie ubrana w długą,
czerwoną suknię. Jedną z rąk obejmowała przyłożoną do ucha słuchawkę
zardzewiałego telefonu. Usta rozdziawione w niemym krzyku ukazywały
oczyszczone, idealnie białe rzędy połyskujących zębów. Szyję zdobiła wklęsła
szrama.
- Długo wisiała? – spytałem cicho.
- Dwa dni. Potem ją odciąłem.
Po policzku Zegarmistrza spłynęła łza.
- Po co chciałeś tu wrócić? – spytałem. –Mogliśmy
wyjść inną luką.
- Wiem. Chciałem się tylko upewnić.
- I jak?
- Jeżeli łzy definiują jeszcze człowieczeństwo,
zmarłem po stokroć.
Nic więcej nie powiedział.
Ruszyliśmy dalej martwym korytarzem.
Mijaliśmy tysiące ciał. Półżywe pozycje przekradały
się między palisadami naszych umysłów, rozcinając granice świadomości ostrymi
sztyletami świadomości.
Trzysta siedemdziesiąt pięć.
O dziesięć więcej.
Tyle ciał półzmarło.
Tyle naliczyłem.
Gdy kroczyliśmy tak Pawilonem poczułem, jak bardzo
nieprawy jest mój uczynek. Przechodziłem tak, pozostawiając je półmartwe.
Zabijając je. Unikając. Nie byłem pewien już, czy śnię, czy jedynie odpoczywam.
Rozejrzał się po ogromie otaczającej mnie komnaty.
Oni czekali. Nieświadomi celu swej egzystencji
czekali w półśnie, rozpatrując aspekty niewiary. Rozdarci między światami.
- Radykalne zabójstwa półkłamstwami. Czy to tak
wiele? – rzuciłem w przestrzeń.
- Znałem każde z nich. Półzabójstwo. Pełnia nie
byłaby okrutna – Zegarmistrz spojrzał na mnie, a następnie podszedł do jednego
z mijanych ciał. – Nigdy nie zapominam. Nie mogę, wiesz o tym dobrze.
- Świadomy jestem już twego imienia – odparłem.
- A więc gdzie ono ustanie? – przechylił głowę
wyczekując.
- Niech trwa. Póki pamiętam.
Skłonił się mi nisko w podzięce, a następnie zwrócił
się ponownie w stronę ciała.
Widziałem, na co czeka.
- Zabiłem je przecież – rzekłem.
- Jak się nazywało? – spytał przejęty.
- Martwe marzenia i tak nie słyszą – odparłem, po
czym ruszyłem dalej, pozostawiając Pawilon Półmartwych Wspomnień w tyle.
***
Nigdy nie zastanawiałem się, co dzieje się z każdą
porzuconą myślą. Gdybym wcześniej wiedział, do czego doprowadzałem,
zatrzymałbym to. Klasyfikując siebie, jako członka społeczeństwa, stłamsiłem
jednak potrzebę utrzymania pragnień.
Dzieci kolekcjonują marzenia. Dorośli budują z nich trumny.
***
Unosiła się tuż przede mną. W szklanej, sterylnej
gablocie, podtrzymywana dwoma bolcami wplecionymi pod jej ramiona.
- Ja już nie chcę – spojrzałem na Zegarmistrza ze
łzami w oczach.
- Rozumiesz już?
- Tak.
- Jestem zegarmistrzem. Pamiętam wszystko.
Spojrzałem w oczy towarzysza, pozwalając pokojowi
rozpaść się powoli na kawałki.
***
- Dom Luster nie ma końca, prawda? – pytanie wypadło
z moich ust niespodziewanie.
- Nie ma – potwierdził.
- Ile razy umarłeś?
- Tyle, ile mnie zabiłeś.
- Pamiętasz każdą z tych śmierci?
- Tak.
- I przeżywasz je wciąż na nowo.
- Wszystkie. – odparł smutno.
- Kiedy rozciąłem ci usta?
- Nie rozciąłeś. Sam to zrobiłem.
- Czy to już powroty szaleństwa?
- Ty mi powiedz.
- Jesteś strażnikiem Domu Luster. Czy twoje oczy… -
nie potrafiłem dokończyć. Uprzedził mnie.
- Lustra? Nie. Lustra umieściła tylko w głównej
Sali. Lustrzanymi gałkami zastępuję oczy własnych części.
- Więc co?
- Lagua. To w końcu główny budulec tego miejsca.
Wypijając ją i usuwając z tego miejsca umrzesz.
- Dlatego, że jest ona...
- Tak – przerwał mi. – To słowo pochodzi z martwego
języka.
- A więc mogę nazwać ją „dusza”?
- Skoro już wiesz, możesz odejść.
- Jeszcze jedno. Znam twoje imię.
- Wypowiedz je zatem.
- James Arthur. Jesteś mną.
Zegarmistrz przytaknął.
***
Wolf otworzył
oczy.
Pracujący silnik
pojazdu zazębił ostatnie przekładnie, a następnie ucichł.
Przed mężczyznom
rozciągała się ogromna pustynia.
Ani śladu budowli.
W zakresie jego
wzroku znajdowała się jedynie bezkresna dzicz nicości, nieskończenie wielki
niebyt istnienia.
- Przepraszam –
zza pleców doszedł go przyjemny, kobiecy głos. – Czy zechciałby mi pan pomóc?
Odwrócił się.
I zamarł.
Kobieta z
gabloty.
Kobieta z
gabloty stała tam, spoglądając na niego rozradowanymi oczami.
- Zabiłem tak
dużo marzeń. Przepraszam – James odparł pochmurnie.
- Obudźmy je
więc z półsnu – rzekła radośnie.
Wiedział już.
- Chce pani,
żebym z panią tam poszedł, prawda? – Wskazał w kierunku bezkresnej pustyni.
- Zgadza się.
- Wyrażam zgodę,
proszę wsiadać.
W chwilę później
siedzieli już w wehikule.
- Skąd wie pan,
gdzie chcę pojechać?
- Nazwijmy to
przeczuciem.
- Nie
przedstawiłam się panu – spojrzała na niego formując z ust dziubek. – a mimo to
zgodził się pan.
- Chcę pozwolić
wspomnieniom trwać. Gdybym odmówił, zabiłbym jedno z nich. Swoją drogą, ja
również się nie przedstawiłem. Nazywam się James Arthur.
- Elizabeth
Short – odparła.
Wiedział.