czwartek, 23 stycznia 2014

Dom Luster

Powietrze przepełniał rozchodzący się powolnie i wtłaczający w nozdrza mężczyzny zapach topionego żeliwa. 
Kolejne nasadki  zaczęły powoli opadać oznajmiając, że pojazd zbliża się już do celu podróży. Gdy wyznaczona trasa została wykonana parowy silnik zaskrzypiał cicho, po czym stęknął i wyłączył się.
            Hotel Newtown wydawał się nieskończenie wielki. Rozpostarte na błoniach miasta ściany budynku ciągnęły się daleko poza pole widzenia mężczyzny. Złota farba odeszła już dawno od szyldu ustępując miejsca rdzy. Starte litery połyskiwały groźnie metalowymi krawędziami. Ściany popękały w niektórych miejscach ukazując metalowe konstrukcje i poruszające się z wolna, umieszczone w ścianie tłoki.
            Mężczyzna poprawił melonik, wyciągnął z klapy marynarki srebrny zegarek i upewniwszy się, że nie przybył przed czasem ruszył w stronę ogromnych, miedzianych drzwi.

***
            - Witamy pana w hotelu Newtown, w czym mogę służyć?
            - Wydaje mi się, że powinienem być umówiony, gdzieś tutaj, czy mogłaby pani sprawdzić?
            - Ależ oczywiście. Pańskie nazwisko? – recepcjonistka zaczęła wertować teczki zupełnie nie spodziewając się otrzymania odpowiedzi. Po chwili wyciągnęła jedną z nich i rozłożyła na stole. Pośliniła palec, po czym ruchem tak szybkim, że mężczyzna nie był w stanie dostrzec ani strzępka słów, zaczęła przeglądać umieszczone w niej papiery. Po całej operacji zamknęła teczkę, otworzyła małą kratkę umieszczoną pod biurkiem, nacisnęła przycisk wzniecający iskrę i wsunęła pliczek papierów do dziury. Z środka wychynął ogień. – Rzeczywiście, ktoś pana u nas umówił. Proszę przejść do tamtego korytarza zaczynającego się za holem, oznaczonego numerem trzysta trzynaście. Tam pokieruje pana dalej kolejna Wewnętrzna.
            - Dziękuję, tak zrobię – skłonił się, po czym odsunął od lady i ruszył we wskazanym  kierunku.

***
            Korytarz przemókł czerwienią. Bordowy dywan ciągnął się wzdłuż pomieszczenia, którego koniec zanikał gdzieś w odległej przestrzeni. Z żyrandoli rozpalonych złotymi świecami zwisały smutno rubinowe odłamki, pozostawiając na kremowych ścianach różowo-szkarłatne wykwity. Podłoga wykonana w całości ze szkła przeplatanego co chwila żyłkami płynnego błękitu chroniła znajdujące się tuż pod nią skały.
            Mężczyzna kroczył przed siebie mijając co chwila kolejne drzwi wytworzone w całości z metalu. Kierowany kolejnymi wskazówkami Wewnętrznych, jak to mawiały na siebie tutejsze oprowadzające kobiety, znalazł się w końcu u drzwi wskazanych mu, jako nowy pokój.
Tam czekała na niego wykonana z mahoniu  skrzynka ustawiona na stoliku. Dostępu do niej strzegła cicho stukająca maszyneria oplatająca drewno. Mężczyzna rozpiął górny guzik marynarki, sięgnął do środkowej kieszeni, po czym wyciągnął kopertę. Otworzył ją delikatnie, by nie uszkodzić żółtego papieru, po czym wyciągnął z jej wnętrza mały kluczyk. Wcisnął go delikatnie między zapadki na przodzie skrzynki i przekręcił. Metalowe elementy zazgrzytały rozbrajając kolejne zabezpieczenia, po czym cała nasadka odskoczyła i ucichła.
Mężczyzna zgrabnym ruchem pozbył się pierścienia, a następnie uniósł wieko. We wnętrzu skrzyni, na rdzawoczerwonej poduszce, spoczywała długa laska, ozdobiona wykonaną z kości rękojeścią w kształcie głowy wilka. Tuż pod nią ułożony został kolejny list.
Wydobył oba przedmioty, po czym rozłożył kartkę papieru z pozłacanymi brzegami i wczytał się w zapisany czarnym atramentem, pięknie wykaligrafowany tekst.

Szanowny gościu!
Przedmiot, który właśnie dzierżysz w ręku jest zarówno kluczem do twojego pokoju, jak i przepustką do większości miejsc w tym budynku. Zgubienie go jest równoznaczne z postanowieniem zakończenia swojego pobytu w hotelu Newtown. Aby otworzyć drzwi pokoju należy uderzyć trzykrotnie w metalową płytkę znajdującą się w podłodze.
                        Życzymy miłego pobytu!

Mężczyzna złożył papier z powrotem,  wsunął go w kieszeń marynarki, po czym podszedł do drzwi i spojrzał w dół. Po jego prawej, tuż obok nogi widniała niewielka, posrebrzana nasadka, z wygrawerowaną głową wilka.
Uniósł laskę i wedle nakazu zastukał nią trzykrotnie. Jego uszu doszedł dźwięk uwalniającej się pary, a następnie klekot kół zębatych. Mechanizm zawarczał  i drzwi stanęły przed nim otworem. Wkroczył do środka.

***
Ściany Sali pokryte były farbą koloru kości słoniowej. Tą samą barwą przyozdobiono podłogę i półokrągłe sklepienie. Ogrom ściec uderzających srebrnymi płomieniami zastępował światło dzienne.
            Pokój wydawał się jedyną martwą częścią hotelu. Gdy mężczyzna zamknął za sobą drzwi, natychmiast ucichły odgłosy przekładni, kół zębatych, zapadek, chlapaków i podwięźli.
            W samym centrum pomieszczenia znajdował się okrągły stół. Siedziało przy nim już siedemnaście osób, spoglądających na siebie niepewnie. Rozglądali się po całym pomieszczeniu, niektórzy szeptali coś do siebie, inni próbowali zagadnąć do sąsiadów. Zdawało się jednak, że nikt nie zauważył nowo przybyłego.
            Mężczyzna zajął ostatnie wolne miejsce i wyprostował się. Wydobył z kieszeni zegarek, a następnie schował go. Powtórzył czynność jeszcze kilka razy od, dla zabicia czasu.
            - P-przepraszam – wyjąkał siedzący po jego lewej stronie chłopak. – Czy wie pan, po co się tutaj znaleźliśmy?
            - Oczywiście, że nie wiem, młody człowieku. Jedyne, czego jestem pewien jest to, że hotel Newtown jest bardziej szokujący, niż go opisywano.
            - Co pan ma na myśli mówiąc „opisywano”? – spytał zaskoczony.
            - To ty nic nie wiesz? Ludzie powiadają, że hotel Newtown to bardzo, ale to bardzo dziwne miejsce. Mawiają, że „możesz zniszczyć Newtown, ale nie możesz o nim zapomnieć”. Ludzie zwykli pisać o nim „dom tysiąca okien”, jednak prawda jest taka, że to tyciąc okien znajduje się tylko w twoim polu widzenia, bo tak naprawdę jest ich tu znacznie więcej, nawet latając trokokopterem nie byłem w stanie ich policzyć.
            Z sufitu dobiegł dźwięk dzwoneczków, który po chwili ustał. W jego miejsce rozbrzmiała odgrywana na trąbkach muzyka, a po chwili cisza. Goście spojrzeli na siebie zaskoczeni, nie wiedząc, co dokładnie mają uczynić.
            Drzwi Sali stanęły otworem po to, by ukazać krępego człowieka ubranego w schludny, czarny garnitur, oliwkowy melonik i skórzane buty. Z licznych klapek marynarki wystawały złote, srebrne i platynowe łańcuszki, w większości zakończone medalikami. Szyję przyozdabiał mu medalion z wyrzeźbioną głową psa. Krocząc w ich kierunku bawił się zawiniętym kilkukrotnie wąsem.
            - Przepraszam, że musieli państwo na mnie tyle czekać, ale miałem do załatwienia pewien ważny interes – nowoprzybyły uśmiechnął się do nierozumiejących niczego zgromadzonych. – Jestem waszym przewodnikiem. Możecie mi mówić Steve. A teraz czas abyście wy również się przedstawili. No, proszę bardzo, zaczniemy od pani.
            Następne kilka minut stracili na witaniu się i przedstawianiu. Wymieniono wiele uścisków dłoni i uśmiechów, parę razy dało się usłyszeć chichot. Nikomu nie przeszkadzało już to, że nie ma pojęcia, w jakiej sytuacji się znalazł.
            - A pan? – Steve zwrócił się w stronę mężczyzny o lasce wilka. – Jak pan się nazywa?
            Mężczyzna spojrzał w dół i szybko odparł:
            - Proszę zwracać się do mnie Wolf.
            -Oczywiście, panie Wolf – przewodnik skinął głową, a następnie mrugnął porozumiewawczo. -– Dobrze więc, na czym to stanęło? Ach, tak. Wszyscy państwo jak mniemam jesteście osobami nad wyraz bogatymi. Wiem o tym, ponieważ znam na pamięć każdą z cen naszego hotelu i wiem, że byle gość nie byłby w stanie zarezerwować tu pokoju na chociażby jedną noc. Wiem także, że przyjechali tu państwo zasłyszawszy o niezwykłych tajemnicach naszego wspaniałego Newtown. Oczywiście nie podejrzewam, abyście państwo zagłębiali się w historię tego budynku, więc opowiem ją jedynie po skrócie. Hotel został wybudowany w jednym z Roków Wszetecznych, przed narodzeniem Chrystusa. Wzniesiono go w ciągu miesiąca na terenie nazywanym niegdyś przez ludność „Anguafu”, co miało oznaczać „ziemia nieznana”. Nikt bowiem nigdy po zniknięciu w jej głębi już nie wracał. Jak państwo zapewne zauważają już inwestycja hotelu była zatem bardzo ryzykownym posunięciem. A jednak kroku tego podjęła się panna Elizabeth Short. Wielu inwestorów wyśmiało jej pomysł i poleciło leczenie na podłożu psychicznym, jednak panna Elizabeth nie ustępowała. W niedługim czasie zgłosił się do niej ochotnik i zaproponował, że wybuduje budowlę, jeśli tylko panna Elizabeth zapewni mu wcześniej ekipę czterdziestu osób i podróż do samego centrum Anguafu i z powrotem. Oczywiście umowa została zawarta. Podróż zajęła im równo sześć tygodni, jednak gdy wrócili, byli zupełnie innymi osobami. Budynek stanął w niecały miesiąc, a przez ówczesne zachowanie Panienki oraz niezwykle szybki czas budowy ludzie zaczęli podejrzewać, że stwórcy Newtown zawarli pakt z diabłem. Panna Elizabeth natomiast po wybudowaniu hotelu przepadła, zupełnie, jakby utworzenie tego miejsca było celem jej egzystencji. Od tamtego czasu hotel funkcjonuje, niemodernizowany zajmuje obszar mogący równać się spokojnie całemu Londynowi. Ha, w sumie nawet Londyn mógłby się przy nim schować, no ale cóż… Tak czy inaczej, moi drodzy zapraszam za mną, proszę się nie rozchodzić, ani niczego nie dotykać. Mam nadzieję, że wszyscy wzięli swoje klucze. Znakomicie. A teraz na przód, marsz!
            Steve zastukał swoją laską w podłogę. W tym momencie ściana znajdująca się przed nim zadrgała, a po chwili uniosła się odsłaniając długi korytarz. Przewodnik przekroczył przepaść, którą pozostawiła po sobie ściana i ruszył przed siebie nie zważając na to, czy ktokolwiek za nim podąża. Zebrani spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
            - No ale drodzy państwo – Steve nie obejrzał się nawet – przecież to jest mechanizm podporowy, nie wytrzyma tak długo. Zaraz stracicie państwo szansę.
            Gdy ostatni z gości przekroczył zapaść, ściana swobodnie opadła, wznosząc w powietrze tuman kurzu.
***
            Długi, wąski korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Pozbawione jakichkolwiek ozdób ściany odbijały delikatne, amarantowe światło żyrandoli. Odgłosy maszynerii bezustannie dobywały się z eteru, mącąc odgłosy butów uderzających o przeszkloną podłogę.
            Przewodnik obrócił się nagle i maszerując dalej tyłem rozejrzał po zebranych.
            - Widzę, że są państwo zaskoczeni tą wyprawą. Mogę jednak zapewnić, że wycieczka ta nie jest obowiązkowa. Za około – obejrzał się przez ramię – minutę, dwadzieścia cztery sekundy dotrzemy do rozwidlenia dróg. Nie możemy się jednak zatrzymać, więc osoby, które pragnęłyby opuścić hotel będą miały ku temu okazję. Minuta trzy. Korytarz na prawo prowadził będzie prosto do lobby, w którym stoją już spakowane wasze bagaże. Wystarczy skręcić i iść zgodnie z ruchem korytarza.
            - A nie zgubimy się? – spytał ktoś ze zgromadzonych.
            - Trzydzieści sześć sekund. Musiałby Pan być nad wyraz uzdolniony.
            Rozwidlenie, o którym wspominał Steve pojawiło się znikąd. W miejscu, które jeszcze chwilę wcześniej zapełniała lita ściana, stał teraz kręty korytarz, wypełniony błękitnym blaskiem. Łuna bijąca od opalizujących ścian zachęcała wręcz do zmiany kierunku, do zagłębienia się w delikatną, niebieską barwę, zupełnie inną od uderzającej po przeciwnej stronie czerwieni.
Wolf jednak ani przez chwilę nie rozważał powrotu. Wiedział, że chce w końcu odkryć sekret Newtown. Obawiał się tego, co może go czekać, jednak czym była obawa ta, wobec świadomości celu, który był już na wyciągnięcie ręki.
            Tylko trzy osoby odłączyły się od grupy decydując tym samym na rezygnację z dalszej podróży. Przewodnik odwrócił się i wyraźnie zadowolony wykrzyknął do pozostałych:
            - Szanowni Państwo, jestem niezmiernie rad, że są państwo tu ze mną. Prosiłbym teraz o zamocowanie kluczy w uchwytach na ścianie, a następnie przytrzymanie się ich. Za stłuczenia nie odpowiadam.
            W chwilę później podłoga zaskrzypiała, a dwie ściany opadły, skracając korytarz do wymiarów niewielkiego pokoiku. Coś zaskrzypiało cicho i mocne szarpnięcie pociągnęło ich w górę. Wszyscy w ataku paniki rzucili się do uchwytów na klucze, zamocowanych po prawej. Wpasowali podłużne laski w wyznaczone otwory, a następnie uchwycili się głowic. W tym momencie pokój zmienił kierunek i ruszył w prawo, nabierając zaskakującego tempa.
            - Co tu się dzieje? – Zapytał jeden z obecnych.
            - Jak to co? – Steve wydawał się wyraźnie zaskoczony pytaniem. – To Pan nie wiedział o tym, że to miejsce żyje?
            - CO PAN ROZUMIE PRZEZ „ŻYJE”?! – Krzyk kobiety rozniósł się echem po pokoju, zagłuszając na chwilę odgłosy poruszających się za ścianą przekładni.
            - Proszę Pani, niech Pani nawet nie żartuje. To jest Newtown. Tu każde, ale to każde pomieszczenie jest w stu procentach zmechanizowane i żywe. Ale już, spokojnie, zdaje się, że dojeżdżamy.
            - Dojeżdżamy gdzie? – spytał ktoś niepewny już nawet własnego głosu.
            - Do Komnaty Kryształowej.

***
            Pokój znieruchomiał, a zamocowane w ścianach laski odskoczyły, wyrzucone podmuchem powietrza wtłoczonego do uchwytów. Przewodnik poprawił kamizelkę, naciągnął melonik na czoło i odwrócił się w kierunku jednej ze ścian. Odchrząknął.
            - Wszyscy cali? To znakomicie! A teraz szanowni państwo przemieścimy się przez Komnatę Kryształową. W trakcie podróży proszę nie wychylać rąk i nie dotykać czarnych kryształów. Są silnie trujące, mogłyby wypalić wam dziurę w dłoniach, a tego przecież nie chcemy – zaśmiał się donośnie, po czym uderzył laską w podłogę zmuszając po raz kolejny ścianę do przemieszczenia.
            Ich oczom ukazał się kolejny długi korytarz. Ten jednak był jednak zupełnie inny od każdego poprzedniego. Karmazynowe ściany przechodziły delikatnie w błękit, który nagle zamieniał się w czysto krystaliczną powierzchnię.
            Gdy wkroczyli za przewodnikiem między lazurowe minerały poczuli, jak powietrze utyka im w piersiach. Ściany, podłoga i sufit, niemal przezroczyste, pozwalały na swobodne oglądanie świata znajdującego się za taflą materii. A było co oglądać! Hucząca para ulatywała co chwila z nowej to rury, zwalniając kolejny tłok i pozwalając na cofnięcie się mechanizmu podtrzymującego. Teraz to widzieli. Cały hotel żył. Przemieszczał się. Oddychał. Rozgrzane, białe obłoki unosiły się wysoko tylko po to, by zniknąć u zawieszonego gdzieś wysoko nad ziemią sklepienia konstrukcji, na którym to umieszczona została metalowa krata, pozwalająca na swobodną wymianę gazów.
Poszczególne segmenty unosiły się co chwila i przesuwały za sprawą ogromnych uchwytów, do których zostały przytwierdzone. Miejsce poprzedniego elementu w ułamku sekundy zastępował następny, równie ogromny fragment.
Wolf spojrzał w dół i o mało nie zwymiotował. Pod krystaliczną powierzchnią, po której stąpał nie było nic. Światłość niknęła w eterze, zdławiona przez ciemny dym, stale ulatujący z niebytu zawieszonej pod nimi materii. Mężczyzna zaczął zastanawiać się, jak długo spadał by w tę czeluść.
Aby nie utracić ani odrobiny żółci z organizmu, postanowił przyjrzeć się bliżej ścianom. Niemalże przezroczystą taflę przecinały drobne, prawie niezauważalne żyłki płynnego błękitu, zupełnie takie same, jak te tworzące podłogę we wszystkich korytarzach. Materia zawarta w naczynkach przemieszczała się niespiesznie we wszystkich kierunkach, nadając kryształom delikatny, lazurowy kolor. Wyglądało to zupełnie jakby…
- Tak więc! – Przewodnik odwrócił się do gości. – Oto,  jak prezentuje się wnętrze naszego hotelu. Niesamowite, prawda? Niesamowite. Widzą państwo, substancja, po której właśnie się poruszamy, to lagua, minerał występujący tylko tutaj. Jest to niezwykłe tworzywo, o którym mogą dowiedzieć się tylko nieliczni, wręcz śmiało powiedziałbym – wybrani. Tak, dokładnie, państwo są właśnie tymi wybranymi. Pragnę jednak zaznaczyć, że występowanie lagui jest ściśle tajne i nie może zostać wyjawione przez nikogo. Z resztą zastanówmy się, kto by państwu uwierzył? – roześmiał się radośnie, unosząc przy tym pokryty złotą sadzą wąs. – W każdym razie, minerał ten jest cenniejszy niż diament, jego naostrzony fragment może przeciąć każdy materiał. Dodatkowo ma niezwykłe właściwości, które sprawiają, że nazywamy go także Kamieniem Zapomnienia. Sok, który płynie bowiem w tych oto naczynkach może spowodować amnezję rozbieżną. Potrafi on podziurawić umysł człowieka na tyle skutecznie, aby zapomniał zupełnie dla przykładu swojego imienia, lub miejsca pobytu. Oczywiście jest to skutek uboczny jego działania, gdyż dąży on jedynie do usunięcia wspomnień dotyczących samego siebie.
- Czy z tego wykonane są właśnie podłogi hotelu – pytanie umknęło z ust Wolfa zupełnie wbrew jego woli. Mężczyzna ugryzł się w język
- Bardzo spostrzegawcze odkrycie, panie Wolf. Ma pan rację, w każdej części tego miejsca umieszczone są fragmenty lagui. Panna Elizabeth budując to miejsce zadbała o to. Z przyczyn, rzecz jasna, nam nie znanych.
O, proszę bardzo, zbliżamy się już do celu. Czy tylko ja mam dreszcze? Jezus Maryja, zapomniałem jak tu wysoko! Oh, nieważne, nieważne. Tak czy inaczej: Szanowni państwo, przed wami Dom Luster.
Sklepienie korytarza zanikło, pozostawiając ich na przezroczystym moście. Brak obecności sufitu był jednak niczym wobec tego, co rozpostarło się tuż przed nimi.
Na ogromnej, unoszącej się w powietrzu wysepce, uczepionej do jednego z końców mostu, stała ogromna budowla. Jej ściany odbijały obraz delikatnego światła, sączącego się swobodnie z dachu, a liczne okna błyszczały opalizującym delikatnie, niebieskim światłem. Wielki budynek otaczał ogród porośnięty soczystą, zieloną trawa, upstrzoną różnokolorowymi kwiatami. Szumiący niesamowicie głośno wodospad, ulatując jednym z okien wpadał swobodnie do ogromnego oczka wodnego, a następnie wylewając się z niego, wypływał za krawędź wyspy, znikając w niebycie.
Jednak nie to było najbardziej niezwykłe w całym tym miejscu. Największe wrażenie zrobiła na nich kakofonia, która zaatakowała ich uszy nagle pojawiając się zupełnie znikąd. Dźwięk pracującej maszynerii wydawał się niczym w porównaniu z hałasem dobywającym się z wnętrza domu. Rytmiczne dudnienie zapełniało uszy zebranych, nie dopuszczając do nich jakiegokolwiek innego dźwięku.
Przewodnik wskazał im ręką, aby za nim ruszyli, po czym rzucił się pędem w stronę domu, trzymając rękoma boki głowy. Pozostali nie zastanawiali się długo. Ruszyli jego śladem, pozostawiając Salę Kryształową daleko w tyle.

***
Drzwi zamknęły się ciężko, uwalniając ich uszy od rozsadzających czaszkę dźwięków. Odetchnęli z ulgą i spojrzeli pytająco na Przewodnika. Pochwycił szybko ich spojrzenie, wyprostował się i zbladł od zbyt szybkiego ruchu. Szybko jednak otrząsnął się i odparł.
-To, szanowni państwo, było epicentrum hotelu. Nic poważnego, wielka, tykająca… - przerwał w pół zdania. – Nieważne.
Nikt już go nie słuchał. Wszyscy zebrani spoglądali z zafascynowaniem na pokój, w którym się znaleźli. Ściany oraz sufit wykonane były z nieskazitelnie czystych luster. Odbijane po wielekroć obrazy załamywały poczucie orientacji w przestrzeni.
Podłoga porośnięta była czerwoną, sięgającą kolan trawą, tworzącą, dzięki zwierciadłom, wrażenie bezkresnej polany. Z roślinności w pojedynczych miejscach wystawały wykonane z lagui stalagmity i nierówne, głazo-podobne elementy.
Z sufitu zawieszonego wysoko nad ich głowami wisiał ogromny żyrandol, rzucający na ogrom pomieszczenia blade światło koloru postarzałej kości.
Zastępujące ściany lustra dzieliły się na tak wiele równych segmentów, że pomieszczenie wydawało się idealnie okrągłe. Można było jednak dostrzec, po bliższej obserwacji, delikatne punkty załamania obrazu.
Wolf kojarzył skądś tę salę, jednak nieład panujący w jego umyśle, spowodowany wydarzeniami ostatnich chwil, nie pozwalał mu powiązać myśli w spójną całość. Jego rozmyślania przerwał głos przewodnika.
-Szanowni państwo, ależ proszę, czas ruszać dalej. Mamy tutaj tyle do zwiedzenia.
 Steve obrócił się na pięcie i pociągając za sobą sznur ludzi ruszył w kierunku jednej z lustrzanych ścian. Jego sylwetka przybliżała się do powierzchni zwierciadła coraz bardziej i bardziej, a gdy wydawało się, że dwie idealnie symetryczne postaci zderzą się o rozdzielającą ich barierę, przewodnik uderzył kluczem w taflę i wkroczył w płytką powierzchnię, aby pozbywając się swego bliźniaczego złudzenia postaci ruszyć dalej korytarzem. Zaszokowani zebrani spoglądali po sobie, po czym niepewnie jeden po drugim znikali w odmętach lustra, zabijając powolnie każdą z teorii opartej na świetle odbitym i obrazach nałożonych.
Wolf uchwycił pewniej długą laskę, przygotowując się do przejścia przez tafle, gdy nagle poczuł niesamowicie silny atak migreny. Pokój zawirował. Mężczyzna upadł na kolana i uklęknął w sięgającym mu teraz twarzy buszu traw. Skulił się i ułożył na ziemi, nie mogąc znieść wypełniającego jego głowę bólu. Płynny strach wydobył się z jego czaszki, ściekł po kręgosłupie wypełniając całe ciało, napełnił klatkę piersiową blokując płuca.
Tonął.
Tylko tak potrafił to wytłumaczyć. To uczucie było tak niewłaściwe.
Tonął.
Lepki ból wypełniał jego całe ciało, ściskając je w pozycję płodu.
Wysokie trawy skutecznie ukryły jego ciało. Ostatni ze zwiedzających, upewniwszy się, że nikt już nie przemieszcza się za nim, wkroczył w taflę lustra i ruszył korytarzem.
Wolf próbował chwycić płytkimi haustami chociaż odrobinę powietrza. Obraz stracił ostrość, kolory wyblakły, w pokoju zaczynało gasnąć światło. Spróbował zawołać o pomoc, jednak zimne usta odmówiły mu posłuszeństwa.
Nie walczył już. Zamknął oczy nie mogąc znieść przeobrażających się co chwila fragmentów pokoju. Usłyszał cichy szum, wodospadu, który nie wiedzieć czemu dopiero teraz dotarł jego uszu. A w chwilę później i on zniknął.

***

Ciemność była wszystkim.
Ciemność byławszystkim.
Ciemnośćbyła wszystkim.
Ciemnośćbyławszystkim.
Ciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkimciemnośćbyławszystkim.
Szmer.
Ktoś przesunął światło.
Słońce?
Światło zostało wyciszone.
Cisza.
Ciszabyławszystkim.

***

Obudził się. Obudził się i wiedział, że nie ma bólu. Ból odszedł.
Wolf leżał. Nie była to jednak rozległa polana lustrzanej Sali. Czuł, że jego dłonie zaciskają się na zimnych, metalowych uchwytach. Stopy zwisały swobodnie z krawędzi powierzchni, na której dryfowało jego ciało. Pod głową umieszczony miał jakiś miękki przedmiot.
Otworzył oczy. W pomieszczeniu panował półmrok. Jedynym źródłem światła było pęknięcie jednego z luster umieszczonych na suficie, z którego to wydobywał się lekki blask.
Uniósł głowę, aby zobaczyć, na czym leży. Tuż pod nim znajdował się stół przeznaczony do przeprowadzania operacji chirurgicznych. Obok prowizorycznego wezgłowia, wykonanego ze złotej poduszki, leżały skrzętnie ułożone skalpele różnej wielkości.
Wolf zerwał się na równe nogi. Rosnąca z każdą sekundą panika sięgała powoli zenitu. Gdzie on był? Jak się tu znalazł? A co najważniejsze: kto go tu przetransportował?
- Obudziłeś się – z rogu pokoju doszedł go cichy chichot. Zerknął w tamtym kierunku.
Na oparciu metalowego krzesła kucał mężczyzna. Balansował w powietrzu utrzymując się jedynie na tylnych nogach mebla.
Nieznajomy ubrany był w czarny, ozdobiony wieloma falbankami garnitur utrzymany w stylu wiktoriańskim. Fałdowany na przodzie frak opadał swobodnie w przestrzeń, zlewając się z czernią pomieszczenia. Pomiędzy płatami ubrania przesnute zostały złote łańcuszki, zakończone obustronnie utkwionymi w materiale kolcami. Dłonie spoczywające na kolanach mężczyzny pokryte były wielobarwnymi wzorami. Z kieszeni umieszczonej po prawej stronie narzuty wystawał długi łańcuch, zaczepiony z jednej strony o kraniec materiału, a utrzymujący, jak się wydawało, zegarek we wnętrzu klapki z drugiej. Włosy mężczyzny skrywał wysoki cylinder, na którym spoczywała para binokularów, wydająca co chwila odgłos informujący o cyklu kolejnej zębatki. Czarna bródka wystrzyżona tak, aby zakrywać jedynie zarys brody, odbijała się na tle bladej skóry nieznajomego. Całą uwagę przykuwały jednak oczy mężczyzny. Czarne źrenice otoczone były ze wszech stron białkiem, nie dopuszczając jakichkolwiek kolorów do niszczenia idealnego kontrastu.
Dwa czarne punkciki wpatrywały się wyczekująco na reakcję Wolfa, a na ustach gościł uśmiech szaleńca.
Wolf poczuł, jak pot zbiera się na jego czole. Wiedział jednak, że nie może okazać strachu. Nie w obliczu niezrównoważonego mężczyzny, który wywlókł go z Domu Luster i położył na stole hirurgicznym, przygotowując najwyraźniej do operacji, której finalnie zaniechał.
Z twarzy nieznajomego tymczasem zniknął uśmiech, zamieniając ją w kamienną, niemalże idealną powłokę. Przyglądał się intruzowi  nowym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Wolf postanowił grać na zwłokę.
- Nazywam się James Wolf i…
- Nie – przerwał mu beznamiętnie mężczyzna.
- Słucham?
- To nie jest twoje imię – powtórzył uściślając. – Nazywasz się James Arthur i pochodzisz z Bristolu. W Newtown stworzyłeś własne alter-ego, aby pozostać anonimowym wobec Steve’a – przewodnika, któremu nie ufałeś. Nie dziwię Ci się, sam mu nie ufam. Ale teraz jesteś w Domu Luster, ze mną. Tutaj nie ma tajemnic.

- Kim pan jest? – James nie potrafił pojąć, jak ktoś tak szybko pojął jego osobę.
Nieznajomy podniósł się z przysiadu, pozwalając krzesłu swobodnie opaść. Zszedł z oparcia po utworzonych przez mebel schodkach i wkroczył w jaśniejszą część pokoju. Teraz James mógł mu się lepiej przyjrzeć.
Poły fraku nie zlewały się jedynie z otoczeniem, jak się mu wcześniej wydawało, a zupełnie w nim rozpływały, przemieniając aksamitny materiał w snący się mozolnie, czarny dym.
Oczy świeciły delikatnym, martwym blaskiem, zasklepiającym się wokół obwódek naciągniętych powiek. Tak, jak wcześniej zauważył – gałka mężczyzny składała się tylko z dwóch elementów – białka oraz źrenicy, która odbijała się na kredowym tle punktem o szerokości niewiele większej od rysika ołówka.
Na nieskazitelnie czystej, pergaminowej skórze rąk widocznych pod podwiniętymi niemalże do łokci rękawami górnego nakrycia,  widniały liczne tatuaże oraz pojedyncze, odbijające się na tle zdobień żyły.
Od ust w kierunku uszu ciągnęły się widoczne jedynie w świetle nacięcia powodujące złudzenie wiecznego, nonszalanckiego uśmiechu.
Nieznajomy stanął około siedmiu stóp przed Jamesem, przechylił delikatnie głowę, zdjął cylinder i skłonił się nieznacznie, utrzymując  kontakt wzrokowy. Podniósł się, docisnął szapoklak do piersi, a poruszając ustami wprawił w ruch płaty naciętej tkanki.
- Możesz nazywać mnie Zegarmistrzem.
Uśmiechnął się niczym szaleniec, rozchylając przecięte policzki i ukazując śnieżnobiałe zęby.
- Kto… kto ci to zrobił? – James spytał przerażony, wskazując na własną twarz.
- Glasgow. Za dużo mówiłem. W sumie, to fakt, byłem strasznie smutnym człowiekiem. Uśmiech Glasgow, uśmiech Glasgow, smutny w szczęściu uśmiech Glasgow – zanucił radośnie, a następnie uśmiechnął się szeroko. -  James, ja wiem, ty nie, ale to już się wydarzyło. Nic nie poradzisz. No cóż. Chodź, szkoda czasu.
Zegarmistrz obrócił się na pięcie dając znak, że skończył rozmowę, i płynnym krokiem ruszył w kierunku przeciwległej do stołu chirurgicznego ściany.
            Całe przerażenie, które ogarniało Jamesa odpłynęło nagle bezpowrotnie ustępując miejsca beztroskiej ciekawości. Odetchnął głęboko, aby pozbyć się resztek paniki, którą z początku wywołał w nim mężczyzna. Naraz jednak przypomniał sobie treść listu schowanego teraz za pazuchą.
            - Gdzie mój klucz? Nie wyjdziemy przecież stąd bez niego.
            Zegarmistrz odwrócił się jedynie i z uśmiechem odparł:
            - W Sali. Jesteś w Domu Luster, nie w Newtown. Zasady Kluczników tutaj nie obowiązują.
            Powiedziawszy to spojrzał w oczy Jamesa. Mężczyzna poczuł, jak cała struktura pokoju znika. Odczuwał, jak jego ciało unosi się i zaczyna dryfować w przestrzeni, a fragmenty betonowych ścian pokoju zapadają się w sobie i znikają ustępując śnieżnobiałym powierzchniom. Widział proces przemiany sali, jednak jedynym odczuwalnym dla niego pojęciem stał się ład nieważkości, utrzymanej w postaci człowieka stojącego tuż przed nim. Gdy blada masa…
            …uformowała się w całości zamrugałem oczyma. Oderwałem wzrok od hipnotyzującego spojrzenia Zegarmistrza i spojrzałem za siebie.
Nie znajdowaliśmy się już w sali operacyjnej. Ściany z betonowych przemieniły się w kremowobiałe. Ogromna sala rozciągała się w nieskończoność.
Obróciłem się, aby spojrzeć na to, co znajdywało się przede mną.
Lalki.
Całą salę wypełniały ogromne lalki ludzkich rozmiarów. Ustawione w przeróżnych pozycjach wydawały się trwać w niezrozumiałym dla mnie transie. Wzniesione do ust dłonie podtrzymywały filiżanki wypełnione szklistym płynem
Podszedłem do najbliższej postaci i zamarłem.
To, co z początku uznałem za ogromną kukłę, okazało się ciałem. Powłokę wymodelowano odpowiednio. Z kącika ust wypływała błękitna ciecz. Oczy zastąpione zostały lustrzanymi kulkami, wypolerowanymi dokładnie, a następnie wtłoczonymi do czaszki.
Mężczyzna stał na rozstawionych nogach ubrany w smoking. W zaciśniętej dłoni trzymał jeden z kluczy. Drugą rękę okalała gumowa rękawiczka chirurgiczna.
Zza moich pleców wychynął Zegarmistrz.
Nie byłem przerażony.
Miejsce to nie stanowiło dla mnie wielkiego zaskoczenia.
W głębi duszy wiedziałem, że utkwiło ono w półśnie.
- To pawilon estetycznej śmierci– powiedziałem szeptem.
- Oto galeria zdartych marzeń – odparł mój towarzysz.
Spojrzałem na niego. Stał parę kroków dalej. Wpatrywał się swoimi martwymi źrenicami w jedną z ludzkich kukieł.
Kobieta leżała na bladej sofie ubrana w długą, czerwoną suknię. Jedną z rąk obejmowała przyłożoną do ucha słuchawkę zardzewiałego telefonu. Usta rozdziawione w niemym krzyku ukazywały oczyszczone, idealnie białe rzędy połyskujących zębów. Szyję zdobiła wklęsła szrama.
- Długo wisiała? – spytałem cicho.
- Dwa dni. Potem ją odciąłem.
Po policzku Zegarmistrza spłynęła łza.
- Po co chciałeś tu wrócić? – spytałem. –Mogliśmy wyjść inną luką.
- Wiem. Chciałem się tylko upewnić.
- I jak?
- Jeżeli łzy definiują jeszcze człowieczeństwo, zmarłem po stokroć.
Nic więcej nie powiedział.
Ruszyliśmy dalej martwym korytarzem.
Mijaliśmy tysiące ciał. Półżywe pozycje przekradały się między palisadami naszych umysłów, rozcinając granice świadomości ostrymi sztyletami świadomości.
Trzysta siedemdziesiąt pięć.
O dziesięć więcej.
Tyle ciał półzmarło.
Tyle naliczyłem.
Gdy kroczyliśmy tak Pawilonem poczułem, jak bardzo nieprawy jest mój uczynek. Przechodziłem tak, pozostawiając je półmartwe. Zabijając je. Unikając. Nie byłem pewien już, czy śnię, czy jedynie odpoczywam. Rozejrzał się po ogromie otaczającej mnie komnaty.
Oni czekali. Nieświadomi celu swej egzystencji czekali w półśnie, rozpatrując aspekty niewiary. Rozdarci między światami.
- Radykalne zabójstwa półkłamstwami. Czy to tak wiele? – rzuciłem w przestrzeń.
- Znałem każde z nich. Półzabójstwo. Pełnia nie byłaby okrutna – Zegarmistrz spojrzał na mnie, a następnie podszedł do jednego z mijanych ciał. – Nigdy nie zapominam. Nie mogę, wiesz o tym dobrze.
- Świadomy jestem już twego imienia – odparłem.
- A więc gdzie ono ustanie? – przechylił głowę wyczekując.
- Niech trwa. Póki pamiętam.
Skłonił się mi nisko w podzięce, a następnie zwrócił się ponownie w stronę ciała.
Widziałem, na co czeka.
- Zabiłem je przecież – rzekłem.
- Jak się nazywało? – spytał przejęty.
- Martwe marzenia i tak nie słyszą – odparłem, po czym ruszyłem dalej, pozostawiając Pawilon Półmartwych Wspomnień w tyle.

***
Nigdy nie zastanawiałem się, co dzieje się z każdą porzuconą myślą. Gdybym wcześniej wiedział, do czego doprowadzałem, zatrzymałbym to. Klasyfikując siebie, jako członka społeczeństwa, stłamsiłem jednak potrzebę utrzymania pragnień.
Dzieci kolekcjonują marzenia. Dorośli budują z nich trumny.
***

Unosiła się tuż przede mną. W szklanej, sterylnej gablocie, podtrzymywana dwoma bolcami wplecionymi pod jej ramiona.
- Ja już nie chcę – spojrzałem na Zegarmistrza ze łzami w oczach.
- Rozumiesz już?
- Tak.
- Jestem zegarmistrzem. Pamiętam wszystko.
Spojrzałem w oczy towarzysza, pozwalając pokojowi rozpaść się powoli na kawałki.

***
- Dom Luster nie ma końca, prawda? – pytanie wypadło z moich ust niespodziewanie.
- Nie ma – potwierdził.
- Ile razy umarłeś?
- Tyle, ile mnie zabiłeś.
- Pamiętasz każdą z tych śmierci?
- Tak.
- I przeżywasz je wciąż na nowo.
- Wszystkie. – odparł smutno.
- Kiedy rozciąłem ci usta?
- Nie rozciąłeś. Sam to zrobiłem.
- Czy to już powroty szaleństwa?
- Ty mi powiedz.
- Jesteś strażnikiem Domu Luster. Czy twoje oczy… - nie potrafiłem dokończyć. Uprzedził mnie.
- Lustra? Nie. Lustra umieściła tylko w głównej Sali. Lustrzanymi gałkami zastępuję oczy własnych części.
- Więc co?
- Lagua. To w końcu główny budulec tego miejsca. Wypijając ją i usuwając z tego miejsca umrzesz.
- Dlatego, że jest ona...
- Tak – przerwał mi. – To słowo pochodzi z martwego języka.
- A więc mogę nazwać ją „dusza”?
- Skoro już wiesz, możesz odejść.
- Jeszcze jedno. Znam twoje imię.
- Wypowiedz je zatem.
- James Arthur. Jesteś mną.
Zegarmistrz przytaknął.

***
Wolf otworzył oczy.
Pracujący silnik pojazdu zazębił ostatnie przekładnie, a następnie ucichł.
Przed mężczyznom rozciągała się ogromna pustynia.
Ani śladu budowli.
W zakresie jego wzroku znajdowała się jedynie bezkresna dzicz nicości, nieskończenie wielki niebyt istnienia.
- Przepraszam – zza pleców doszedł go przyjemny, kobiecy głos. – Czy zechciałby mi pan pomóc?
Odwrócił się.
I zamarł.
Kobieta z gabloty.
Kobieta z gabloty stała tam, spoglądając na niego rozradowanymi oczami.
- Zabiłem tak dużo marzeń. Przepraszam – James odparł pochmurnie.
- Obudźmy je więc z półsnu – rzekła radośnie.
Wiedział już.
- Chce pani, żebym z panią tam poszedł, prawda? – Wskazał  w kierunku bezkresnej pustyni.
- Zgadza się.
- Wyrażam zgodę, proszę wsiadać.
W chwilę później siedzieli już w wehikule.
- Skąd wie pan, gdzie chcę pojechać?
- Nazwijmy to przeczuciem.
- Nie przedstawiłam się panu – spojrzała na niego formując z ust dziubek. – a mimo to zgodził się pan.
- Chcę pozwolić wspomnieniom trwać. Gdybym odmówił, zabiłbym jedno z nich. Swoją drogą, ja również się nie przedstawiłem. Nazywam się James Arthur.
- Elizabeth Short – odparła.

Wiedział.

sobota, 26 października 2013

Carpe Diem

Umarł Ktoś
Z innego piętra.
Zniknął z życia
Tak po prostu.
Nie było
krzyku,
szlochu,
płaczu,
rozbrzmiewającego metalowymi rurami.
Była cisza.
A w południe
pojawił się na drzwiach nekrolog
I nagle wszyscy uświadomili sobie,
Że kogoś zabrakło.
Zniknął bez rozgłosu.
Nie on sam.
To codzienność.
Tak się dzieje!
Cicho, wciąż
Umiera Ktoś
Z innego piętra.

niedziela, 7 lipca 2013

Szklane Bańki (4)




Wyciągam przed siebie ręce.
                - Możesz mnie zobaczyć?
                Moje palce dotykają czegoś zimnego. Idealnie okrągła, szklana bańka.
                - Nie. Ale mogę usłyszeć.
                 Spoglądam z nadzieję na obracającą się stale piłę tarczową zamocowaną w podłodze po drugiej stronie klatki.
                Zawsze mogę tam podejść.
                Widzę kątem oka, jak powoli odwraca się od bańki i odchodzi.
                - Wróć! – krzyczę za nią
                - Po co? I tak nie wiem, czy istniejesz. Przecież cię nie widać.
B
  U         S
    D          I
      Z          Ę
        Ę
***
                - A więc mówi pani, że mieszkanie jest dosyć stare? – Spoglądam z zaciekawieniem na kobietę.
                - Oj, nawet bardzo. Pamięta jeszcze czasy sprzed Pierwszej Wojny Światowej. Co prawda było parę razy remontowane i odnawiane, jednak niektóre jego niedoskonałości się zachowały. Na przykład cienkie ściany. Ale zapewniam, nie zawalą się. Oczywiście, jeżeli nie postanowi ich pan potraktować młotem pneumatycznym – odpowiada z uśmiechem. – Ale tego chyba Pan nie zamierza robić, prawda?
                - Nie, właśnie zerwałem z tym nałogiem – mówię do niej i szczerząc się idiotycznie wyciągam z płaszcza paczkę LM’ów. – Pali pani?
                - Nie, dziękuję.
                Wyłuskuję jednego papierosa i wsadzam go między wargi. Nie zapalam.
                - Nie będzie pani przeszkadzało, jeśli zapalę?
                - Ależ skąd – mówi ze szczerą życzliwością w głosie. Mało kogo stać na tak uprzejmy ton – To pański wybór
                Polubiłem tę kobietę od pierwszej chwili. Wydaje się nad wyraz przyjazna.
                - Chciałbym wynająć to mieszkanie. To znaczy piętro – Poprawiam się od razu.
                - To Pan może wniesie walizki, a ja w tym czasie zaparzę herbatkę – Odrzeka mi i rusza spokojnie w stronę zaciemnionej kuchni.
***
                Pani Grey stawia przede mną na stole dwa kubki gorącej herbaty Earl Grey z domieszką cytryny, cukiernice oraz ułożoną na wyciskarce cytrynę. Na małym talerzyku kładzie łyżeczkę do mieszania wywaru, zaś większy przyozdabia różnorodnymi ciasteczkami. Jestem pewien, że sama je upiekła. Uśmiecham się i dziękuję. Gospodyni wyciera spracowane, pomarszczone już gdzieniegdzie dłonie, w stary ręcznik. Odwiesza go na wieszaczek przy kuchni, po czym przysiada się do mnie i zaczyna sączyć swój napój.
Pijemy, cały czas rozmawiając, o przeróżnych rzeczach. Pani Grey jest chyba tym typem osób, przy których wszyscy się otwierają i stają wrażliwsi na otaczający ich świat. Pyta mnie, o pracę. Bez wahania odpowiadam jej, o swoich zapędach na nauczyciela, które towarzyszyły mi już od najmłodszych lat. Opowiadam o praktykach, a Gospodyni tylko słucha uważnie, kiwając głową. Potakuje, ale słucha. Nie należy do tych ludzi, którzy słuchają tylko po to, aby samemu móc coś powiedzieć. Ona naprawdę jest tego wszystkiego ciekawa. Potem mówię jej o moich planach założenia rodziny i o ogólnych relacjach w moim życiu. Cholera, naprawdę mnie otworzyła.
Nagle Pani Gray wyskakuje z dość nietypową sprawą.
- Czy mogłabym mieć do Ciebie prośbę, młody człowieku?
- Thom – poprawiam ją
- Słucham?
- Mam na imię Thom – powtarzam łagodnie
- Aaa, tak, oczywiście, Thom – odpowiada z uśmiechem.
- Ależ jasna sprawa, że może Pani mieć
- Co prawda wynajmujesz górne piętro tej posesji, Tom, jednak jest pewna sprawa. Nie chciałabym, abyś wchodził do pokoju 4. To jest ten zaraz przy schodach po prawej stronie. Jeżeli się na to zgodzisz, to w ramach czynszu, który obejmuje ten pokój, będę sprzątała zarówno twoje piętro. Wówczas czynsz pozostanie bez zmian, a Ty, mój drogi, nie będziesz musiał absolutnie niczego sprzątać, ani nikogo ściągać do tego. Zgadzasz się na taki układ? – pyta niepewnie. Widzę, że jej na tym zależy.
- Tak, oczywiście
- Znakomicie, znakomicie – klaszcze z radości w dłonie. Wstaje od stołu i podnosi swój kubek. Wyciąga rękę w moją stronę i spogląda pytająco.
- Dziękuję – mówię i wręczam jej kubek. – To ja może zaniosę walizki na górę
- Świetny pomysł – krzyczy przez ramie. – Niech Pan je gdzieś tam odłoży, a ja w tym czasie przygotuję wszystkie papiery i tym podobne.
Cholera, jak ja ją lubię.
***
Kolejne dni nie różnią się od siebie znacząco. Ranowstaję-bioręprysznic-ubieramsię-i-jemśniadanie, wychodzę na wykłady (Uczelnie mam naprawdę blisko). Kiedy wracam moje piętro jest już posprzątane, a Pani Grey robi obiad. Codziennie pyta, czy nie zjem z nią, a ja codziennie odpowiadam, że nie chcę być ciężarem (na co ona uparcie powtarza, że nie będę) i zjem gdzieś na mieście. Wychodzę, jem, idę gdzieś z kolegami, potem wracam około dziewiętnastej. Nie lubię chodzić na imprezy. Wolę po prostu do Pubu, albo na basen. Kiedy wracam Gospodyni czeka z herbatą lub kawą. Siadamy i rozmawiamy. Owszystkimioniczym, jak to Pani Grey mówi. Staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Coś jest w tej starszej, pomarszczonej kobiecie, co zawsze wywołuje u mnie serdeczny uśmiech na twarzy. Potem zawsze kładę się spać. I śnię. O szklanych bańkach.

***
Idę powoli przez długi, ciemny korytarz.
Jedynym źródłem światła są czerwone lampki porozmieszczane co jakiś czas na ścianach i pod sufitem.
Nagle korytarz się kończy.
Stoję w pokoju wypełnionym świńskimi truchłami.
Zwisają z haków.
                Zauważam, że w rogu pokoju coś się świeci. Podchodzę bliżej odpychając od siebie martwe ciała.
                Moje ręce są już całe brudne od krwi.
                Docieram nareszcie do kąta i wyciągam przed siebie rękę.
                Zimne,  idealnie gładkie szkło.
                Bańka.
Słyszę dźwięk włączanej piły tarczowej.
Spostrzegam ją na ścianie.
Nagle napotyka przeszkodę.
                Szklana bańka nasiąka czerwienią.
Nie z lamp.



B
  U        S
    D         I
      Z         Ę
        Ę
***
                - A co sądzisz o broni palnej? – pytanie Pani Grey zaskakuje mnie dosyć mocno.
                - W jakim sensie? – mój umysł nie kontaktuje.
- Ano w takim, czy uważasz ją za lepszą od tej dawnej. Rozumiesz: Miecze, kusze, piki.
Temat wydaje się dziwny, zwłaszcza jak na Panią Grey. Do tej pory dała mi się poznać, jako spokojna, starsza pani. Czyżby nagle okazała się niespełna rozumu, obłąkaną kobietą, o zapędach batalistyczno-psychicznych? Szczerze powiedziawszy, sam w to nie wierzę.
- Nie jestem pewien – chwytam ciastko i wpatruję się z zamyśleniem w sufit. – Chyba tak. Chyba są lepsze od tych wszystkich mieczy.
- A dlaczego tak uważasz? – rozmowa zaczyna się robić niezręczna
- Bo z mieczem sprawa wyglądała tak: Musiałeś podejść, zabić, a była duża szansa, że sam zostaniesz pokiereszowany z broni przeciwnika. A z pistoletem możesz się ukryć tak, aby nikt cię nie widział, pifpafnąć i uciec. To chyba mniejsze ryzyko na to, że zginiesz – pakuję do ust całe ciastko, oznajmiając tym samym, że skończyłem swój monolog.
- Według mnie miecze były lepsze. Broń ma pamięć. Jeżeli zabiłeś kogoś mieczem, to część jego duszy w ten miecz wchodziła. A skoro go trzymałeś, to wchodziła też po części w ciebie. Natomiast, kiedy „pifpafniesz” – uśmiechnęła się pod nosem. Widać spodobało jej się to określenie – do kogoś, to pocisku w momencie śmierci osoby nie trzymasz. Tak więc, nawet, gdy część duszy w niego wsiąka, to nie dociera do ciebie. Dlatego ludzie stali się bardziej obojętni na to, że kogoś w ogóle zabili – chwyta ciasteczko i zamacza je w herbacie – Gdyby ludzie dalej mieli walczyć bronią białą, nie dochodziło by do tylu wojen, ataków i w ogóle. Bo ludzie mieliby w sobie większe poczucie winy. W końcu przechowywaliby czyjeś dusze. Pamiętaliby ich śmierć – wkłada rozmiękczonego herbatnika do ust. Koniec rozmowy.

***
Rozmowa z Panią Grey wprowadziła mnie w lekki dół. Postanawiam pójść pod prysznic. Przekręcam klucz i naciskam klamkę od drzwi oddzielających pierwsze piętro od drugiego. Wchodzę po schodach i jak zwykle spoglądam z zaciekawieniem na zakazane drzwi. Obiecałem nie wchodzić. Trzymam się tego, co zaprzysięgam. Odwracam wzrok i idę dalej. Maszeruję dzielnie przed siebie. Jak ołowiany żołnierzyk. Nie słucham innych. Jestem chwat.
Wchodzę do sypialni i odprawiam rytuał przed kąpielowy. Robię to jak zwykle, rutynowo. Bioręstrójnocny-wychodzę-wchodzędołazienki-przekręcamkluczwzamku-włączamwodę-myjęcałeciało. Spłukuję z siebie cały stres. Przez stopy. Tak, jak to pokazują w tych reklamach tele zakupów. Nasz fantastyczny plaster aikido pozwoli ci wyciągnąć negatywnie wpływające enzymy z twojego organizmu. Tak, oczywiście.
Sięgam po ręcznik i wycieram się dokładnie cały. Głowę jak zwykle pozostawiam mokrą. Wycieram całą podłogę w łazience (mam niefortunny talent do rozlewania jej wszędzie podczas kąpieli. Bez względu na to, jak i w czym się będę kąpał.) i wychodzę przebrany już. Długie, niebieskie spodnie w kratę i bawełniana bluzka. Nadzwyczaj miękka. Ubrania wyprane w naszym proszku nasiąkają świeżością lasu równikowego. Za dużo reklam.
Wchodzę do pokoju i padam na łóżko. Nie dbam nawet o umycie zębów. Wyjątkowo. Jestem niezłym czyściochem. Dzisiejsza rozmowa z Panią Grey jednak wywołała u mnie skrajne emocje. Zanim zasnę, cały czas jeszcze rozmyślam o śmierci.
- Śmierć to suka – mówię do siebie. Nie otwieram oczu, w pokoju i tak jest ciemno – Zabiera nas wtedy, gdy jesteśmy najsłabsi.
Zapadam w sen.

***
Śpij już dziecino, oczka zmruż,
Nie słuchaj krzyków, rączki złóż.
Módl się do pana Boga, gdy
Tatuś połamie nóżki ci.

Spójrz tam, gdzie szklana bańka jest,
Zamknij oczęta, nie bój się.
Nic się tobie nie stanie, wiem,
Piła tarczowa popsuła się.

Czemu tak patrzysz w tamten kąt?
Myślisz, że popełniłem błąd?
Nie martw już tym malutka się,
Tatuś tej pani oczka zje.

Tatuś o Ciebie zawsze dba,
Tatuś dla ciebie czas też ma.
Nie wiesz, gdzie jest mamusia, nie?
O, piła tarczowa włączyła się!

***
Otwieram oczy. Jestem zlany potem. Piosenka cały czas chodzi mi po głowie. Co za chore sny przychodzą mi w tym domu? Skąd się biorą? Nie wiem. Jedyne, czego jestem pewny, to fakt, że szklane bańki rosną mi w żołądku. I kuruje się nimi. Stawianie baniek. Szklanych baniek. A piły tarczowe są w rzeźni. Ale czemu na podłodze zawsze leżą części samochodowe?

***
Pani Gray wyszła do miasta, po trochę składników. Proponowałem jej pomoc, ale ona jak zwykle uparła się przy swoim. Nie i nie. Starsi ludzie bywają dziwni. Nigdy nie mogą się utrzymać na tych swoich chudych nóżkach, cały czas mają jakieś problemy z kręgosłupem, ale spróbuj tu któremuś ponieść siatkę. Jak cię pogoni, to butów w ogródku sąsiada będziesz szukał. Nie wspominając już o normalnym tętnie, które gdzieś tam pogubiło się w uliczkach. No nic.
Zerkam ze zdumieniem na kalendarz ścienny. Wydaje mi się, jakbym to wczoraj się wprowadził. A na dobrą sprawę siedzę już tutaj ponad dziewięć miesięcy. Dobra ciąża by była. I to nawet trochę opóźniona. No cóż. Schodzę na dół do aneksu kuchennego, po trochę cukru. Potem oddam. Zawszę oddaję. A nienawidzę gorzkiej kawy.
Otwieram szafkę nad blatem stołu kuchennego i wyciągam kilogramową torebkę. Wsypuję sobie do kawy dwie łyżeczki i odkładam worek. Popijam łyk. Czuję, jak wspaniałe ciepło rozchodzi się po moim ciele. Czuję ten aromat.
Odwracam się i wchodzę na górę. I tym razem mimowolnie spoglądam na „Zakazane drzwi”. Nagle postanawiam dokonać czegoś niewyobrażalnie głupiego. Odstawiam kubek na parapecie i podchodzę do nich. Jakby nigdy nic. Tak, po prostu. Cholera, zakazany owoc jednak zawsze smakuje najlepiej.
Naciskam klamkę i pcham delikatnie. Spodziewam się oporu. Drzwi ustępują bez najmniejszego problemu. Pani Grave już nigdy mi tak nie zaufa. Biorę oddech. Drzwi cały czas trzymam uchylone. Nie zaglądam do środka. Nagle przypominam sobie te wszystkie stare horrory, w których ludzie wprowadzają się do domu, mówi im się, że mają gdzieś tam nie wchodzić. Ale oni i tak wejdą i zobaczą wypchane, ludzkie ciała, rafinerię krwi, albo po prostu małą dziewczynkę z zasłoniętą włosami twarzą i poplamioną sukienką. A potem dziewczynka podchodzi pyta: ”Czy ty jesteś moją mamusią?” I przegryza ci krtań.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Pcham.
I muruje mnie.
Moim oczom ukazuje się zwyczajny pokój. No, prawie zwyczajny. Gdyby nie to, że na wszystkie meble nałożona jest cienka, plastykowa folia ochronna. Przez okna do pokoju wpada łuna jesiennego światła. Zmierzcha.
Wchodzę głębiej do pokoju. Podnoszę jedną folię. Przykrywa łóżko, które wcale nie jest zakurzone. W sumie to oczywiste, w końcu po to owa płachta jest. Ale nawet ona nie pozostawia na moich palcach śladów kurzu.
Podnoszę inną. Moim oczom ukazuje się regał. Jest cały zawalony książkami, płytami i innymi, zupełnie nie pasującymi tu przedmiotami.
Pokój wydaje się nieruszony. Tak, jakby ktoś obudził się rano, przypomniał sobie o wyjeździe i postanowił w pośpiechu jak najszybciej odjechać, bez zbędnego sprzątania. Tylko, że problem polega na tym, że tu jest posprzątane. Wszystkie kurze są wytarte, okna pomyte, dywany odkurzone.
Nagle moją uwagę przykuwa biurko – jedyny niepokryty płachtą mebel w tym pokoju. Podchodzę do niego omijając starannie pozostawione na ziemi ubrania. Na stole coś stoi. Podnoszę to i przyglądam się. Jest to zdjęcie oprawione w ramkę. Czarno-białe. Chłopiec spogląda na mnie wesołym wzrokiem. Jest ode mnie niewiele młodszy, może z pięć lat. Kąciki jego ust unoszą się delikatnie w uśmiechu. Refleksy tańczą na krótkich, przyciętych włosach. W prawym, dolnym rogu zauważam wszyty w fotografię kir.
- To mój syn – słyszę głos i z przerażeniem odwracam się. W drzwiach stoi Pani Grey.
- Przepraszam, obiecałem tu nie wchodzić – odpowiadam niezdarnie, odkładając pośpiesznie zdjęcie.
- Nic się nie stało – mówi ze smutnym uśmiechem. – Byłam pewna, że i tak ktoś kiedyś tu wejdzie. Wolę po stokroć, abyś był to ty, aniżeli policjant – podnosi na mnie wzrok. Płacze.

***
- Pewnego dnia… – zaczyna – Pewnego dnia mój syn wraz z kolegami wracał z wyjazdu. Postanowili pojechać na biwak – uśmiecha się pod nosem nie odrywając wzroku od podłogi – On bardzo lubił biwaki. Pojechali tam dwudziestego trzeciego września. Był taki szczęśliwy. Ja też byłam. Zawsze cieszyłam się razem z nim. Wiesz, ten biwak wcale nie był daleko. Jakieś dwie godziny jazdy samochodem stąd. Całkiem przyjemne miejsce. Las, śpiewające ptaki, potoczek w pobliżu. Sama tam kiedyś jeździłam z koleżankami. Wracali po południu. Wjechali już do miasta. Jago kolega, Daniel postanowił pojechać dłuższą drogą, koło elektrowni. Tak, żeby mogli jeszcze trochę porozmawiać. Pojechali. Przy samej elektrowni był zawsze taki zakręt – jej głos zaczął drżeć. – To była kiedyś droga dwukierunkowa. Ale teraz jest jedno. Starsi kierowcy cały czas o tym zapominają. Zwłaszcza, gdy są pod wpływem. Pojechali tamtędy. Właśnie tą uliczką. I wtedy zza zakrętu… - głos zupełnie odmawia jej posłuszeństwa – zza zakrętu… wyjechał mężczyzna…. Policja potem sprawdziła… miał cztery promile we krwi… Oni… - podaję jej chusteczkę. Wyciera oczy i dmucha w nią. – Oni go musieli wyminąć. Więc skręcili… Zbyt energicznie…. Samochód zaczął dachować…. Pas tego nie wytrzymał…. Tylko ten jeden… Tam, gdzie siedział mój syn… Wy… Wyleciał głową przez okno… i samochód… zaraz potem wylądował w… w tym… w tym samym miejscu, co on… A tamten kierowca został puszczony… - spojrzała na mnie ze złością – Ten człowiek, przez którego mój syn zginął… został puszczony… Policjanci dali mu mandat za jeżdżenie po alkoholu… Ale nie zrobili sobie nic z tego… co wyrządził… mojemu synowi… Obarczyli winą właściciela samochodu… Ten pokój, to wszystko, co mi po nim pozostało – skończyła i uspokoiła się. Już skończyła płakać. Pani Grey jest silną kobietą.
Przez chwilę siedzimy w ciszy. Ba, przez chwilę. Ze względu na niezręczność sytuacji postanawiam liczyć czas na zegarze. Kiedy upływa piąta minuta Pani Grey odzywa się znowu.
- Kiedyś poruszyłam temat broni, która pamięta – przypomina mi. – Tak naprawdę, to nie tylko broń pamięta. Bo całe pomieszczenia także. Jeżeli ktoś gdzieś mieszka, a potem… potem go zabraknie… to pomieszczenie zawsze będzie go pamiętało. On odciska na nim swoje piętno. Krew, która kiedykolwiek poleciała mu z kolana. Jego wzrok utkwiony w tym oknie. – Pokazuje nad siebie. Nigdy nie myślałem nad tym, gdzie „zakazany pokój” się znajduje. Teraz dopiero sobie to uświadamiam. – On zawsze lubił bawić się w tym domu. Mówił mi, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. A potem wyjechał z kolegami. Długo się do siebie nie odzywaliśmy. Ale później do mnie przyszedł. Chyba od razu, gdy wrócił. Przyszedł, a ja dałam mu małą szkatułkę. Taką drewnianą. Z kosmykiem jego włosów. Znowu zobaczyłam jego uśmiech. Był taki piękny. Później, dopiero po jego śmierci znalazłam na strychu to zdjęcie. To, które stoi w jego pokoju. Przyszyłam mu ten kir. To zabawne, ale wydawało mi się, że on był wtedy koło mnie. Trzymał mi rękę na ramieniu i mówił : „Jest dobrze, mamusiu”. Zawsze mówił do mnie mamusiu – Uśmiecha się do mnie – Nawet wówczas, gdy miał już żonę.
Dopiero teraz wszystko do mnie dociera. Pani Grey zaproponowała mi służbę pomocy domowej po to, aby móc poczuć obecność syna. Jestem pewien, że kiedy mnie nie było, całe dnie przesiadywała w tamtym pokoju i sprzątała w nim wszystko. A potem dopiero resztę mieszkania. Samego mieszkania nie sprzeda chyba nigdy w pełni, bo jest to dom nie tylko jej, ale także jej syna.
I nagle mnie olśniewa. To nie były sny. To Jej syn próbował mi powiedzieć, żebym się nią zajął. Szklane bańki były tym, czym otaczałem się, zamykając na problemy innych. A piła? To było to, co tak naprawdę działo się dookoła mnie. A ja tego nie zauważałem. Zawsze myślałem, że to ja mam problem. Moje haki podtrzymujące ciała był niczym w porównaniu z żywym prosiakiem wpadającym na wirujące ostrza.
Nie potrafię się zamknąć. Zauważam prawdziwą twarz Pani Grey. Kobietę, która tak wiele przeżyła. Która doświadczyła śmierci męża, rodziców i syna. Kobietę, która tak naprawdę była samotna. Kobietę, która ledwie wiązała koniec z końcem, przez co musiała wynająć obcemu mężczyźnie kwaterkę. Robi mi się głupio. Jestem winien Pani Grey tych wszystkich obiadków i wyjść. Wyciągam z drzwi oddzielających klucze i wręczam je Gospodyni. Następnie podchodzę do wieszaka, ściągam jej kurtkę, chwytam parę najładniejszych butów i podaję Jej. Spogląda na mnie pytająco.
- Przecież obiecałem Pani, że zjemy kiedyś razem – Tłumaczę z uśmiechem.

***
3 Lata Później…

Otulam się mocniej płaszczem. Wiatr wieje jak cholera. Jest potwornie zimno. Jak na październik przystało. Spoglądam ponuro w niebo, na szare chmury. Będzie padało, jak nic. Nie przejmuję się tym jednak. Otwieram furtkę i wchodzę. Mijam linie idealnie przyciętych krzewów. Idę betonową ścieżką pomiędzy. Rozglądam się na boki. Już je widzę. Podchodzę do nich i dopiero teraz wyciągam spod płaszcza. Dwa. Przypominam sobie, jak dobra była dla mnie zawsze Pani Grey. Podpalam go, i kładę na jej grobie. Z drugim zniczem robię to samo, jednak ten stawiam na marmurowej płycie obok. Takie było jej życzenie. Być pochowanym, obok syna.
Zaczyna padać. I dobrze. Nikt nie zobaczy moich łez. Klękam i się modlę. Zupełnie nie zwracam uwagi na to, że nie znam słów żadnej modlitwy. Moi rodzice byli ateistami. Ale przynajmniej próbuję. Mówię do Pani Grey. A potem do jej syna. Ostatni raz spoglądam na jej grób. A później, na grób jej syna. A więc to już cztery lata…

Requiescat In Pace

Scave Grey
1987-2012
Non Omnis Moriar

 Pryzmat Chwili, cz.4 
Ostatnia
Koniec